Chmury nad parkietem
Warszawska giełda skończyła 10 lat. Czy doczeka kolejnego takiego jubileuszu? Giełda to ulica dwukierunkowa, ruch nie odbywa się zawsze w jedną stronę. Kursy akcji mogą i rosnąć, i spadać – mówi Wiesław Rozłucki, prezes giełdy papierów wartościowych. Trudno ocenić, czy w ciągu minionych 10 lat (pierwsza sesja na warszawskim parkiecie miała miejsce 16 kwietnia 1991 r.) więcej było tych, którzy poruszali się we właściwym kierunku, czy też może przeważali pechowcy wypadający na pobocze. W każdym razie euforia wielu graczy kilkukrotnie została bardzo boleśnie ostudzona. Dziś już nikt nie mówi, że stołeczny parkiet to miejsce łatwego zarabiania pieniędzy, a i znaczenie samej giełdy sprowadzono do właściwych rozmiarów. Minął czas zachwytów, że stworzyliśmy najnowocześniejszą, największą i najdoskonalszą giełdę Europy Środkowej. Po 10 latach trudno nawet marzyć, by Warszawa, gdzie notowane są spółki o łącznej wartości ok. 35 mld dol., kiedykolwiek dorównała np. Sztokholmowi (ok. 380 mld dol.) czy Madrytowi (ok. 430 mld), o potentatach w rodzaju Frankfurtu (ok. 1500 mld) już nie mówiąc. To oczywiste, że będąc krajem o większym potencjale gospodarczym i giełdę mamy dwukrotnie większą niż Węgry czy Czechy. Nie daje to jednak żadnej pewności, czy warszawska giełda w ogóle doczeka kolejnego jubileuszu, a jeżeli tak, to w jakiej postaci. – Giełda nie może być państwowa, bo nikt nie będzie chciał się z nią połączyć – uważa Wiesław Rozłucki. Prywatyzacja powinna zaś nastąpić najpóźniej w 2002 r. Udziały większościowe w polskiej giełdzie trafią w ręce zagranicznego inwestora strategicznego, ten zaś zdecyduje, czy warszawski parkiet, po zwolnieniu części pracowników, zostanie znaczącym oddziałem jakiejś większej giełdy europejskiej (mówi się o Paryżu), czy też skazany będzie na dożywotnią marginalizację lub – likwidację. Cud na parkiecie 10 lat temu, kiedy w dawnym Domu Partii wśród tabunów dziennikarzy po raz pierwszy zabrzmiał giełdowy dzwon, nikt nie przewidywał, że tak potoczą się losy warszawskiej giełdy. Przed inauguracyjną sesją salę malowano w gorączkowym tempie, pracowano na pożyczonych komputerach ,a handlowano tylko akcjami pięciu firm. Panowało jednak powszechne przeświadczenie, że giełda stanie się symbolem przemian w naszym kraju, barometrem gospodarki, jedynym, w pełni obiektywnym instrumentem, wyceniającym wartość polskich przedsiębiorstw. I choć w ciągu tych 10 lat liczba notowanych spółek wzrosła ponad 40-krotnie, to roli barometru gospodarki i miernika wartości firm nasza giełda praktycznie nigdy nie spełniała i spełniać już zapewne nie będzie. Pierwsza gigantyczna hossa, która zaczęła się w marcu 1993 r., miała czysto spekulacyjny charakter, bo żadne wydarzenia gospodarcze nie usprawiedliwiały wzrostu kursu o ok. 700% w ciągu niespełna 12 miesięcy. 8 marca 1994 r. warszawski indeks giełdowy ustanowił rekord, pobity dopiero po sześciu latach – 20.760 punktów. A gdy polska gospodarka zaczęła mieć się coraz lepiej, nastąpił gigantyczny zjazd, który sięgnął dna po upływie kolejnego roku, w dniu 28 marca 1995 r. (5905 pkt.), zaś spadek kursów niektórych spółek doszedł do 90%. Był to dół znacznie głębszy niż historyczne załamanie w 1929 r., które zapoczątkowało światowy kryzys gospodarczy. Ale giełda amerykańska, w przeciwieństwie do polskiej, rzeczywiście odzwierciedlała stan gospodarki. Nasza giełda odzwierciedlała zaś co najwyżej stan nastrojów i portfeli kilkudziesięciu tysięcy graczy giełdowych. Wtedy, gdy gospodarka wkroczyła w erę najszybszego w dziejach III RP, niemal siedmioprocentowego wzrostu, oni właśnie przeżywali najcięższe chwile. Prawo i pięść Z pewnym opóźnieniem można się było zorientować, jak wielkie spustoszenie wśród naszych graczy spowodował kryzys giełdowy z lat 1994/1995. Wprawdzie ci najwięksi zdołali uciec przed krachem, ale tysiące ludzi utraciły rodzinne oszczędności całego życia, a nieszczęśnicy, którzy grali “za pożyczone” i kredyty na zakup akcji zaciągnęli pod zastaw domów i mieszkań, jeszcze długo będą ponosić konsekwencje swego optymizmu. Nasi gracze, jak w piosence z filmu “Prawo i pięść” śpiewanej przez niezapomnianego Edmunda Fettinga, “wciąż wspominają ten podły czas, porę burz”. W czasach owej fatalnie zakończonej hossy mocne pięści bardzo się zresztą przydawały, gdy gangsterzy rozbijali społeczne kolejki, stojące całymi nocami po akcje Wielkopolskiego Banku









