Choroba jako nowa forma życia duchowego

Choroba jako nowa forma życia duchowego

Podczas zapalenia spojówek niemiłosiernie zalewane kroplami i smarowane maściami oczy przekazują do mózgu przyjemnie zniekształconą rzeczywistość. Oto miasto jawi się czyste, jakby świeżo wyprane, ostre krawędzie łagodnieją, a biegające po boisku dzieciaki wyglądają jak zespół barwnych plam. W lustrze znajdujemy młodszą wersję siebie – pozbawiona zmarszczek i nierówności cera jest rozdzierająco piękna i gdyby nie to, że z powodu opuchniętych powiek człowiek przypomina zaspanego chomika, byłby całkiem zadowolony i, kto wie, może ruszyłby pospacerować po centrum, by pokazać się wszystkim. Póki ładnie wygląda.
Tymczasem chorowanie – jeśli tylko irytujące dolegliwości całkiem nie popsują nam humoru – może być zupełnie przyjemne. W domu rodzina nagle więcej nam wybacza, codzienne zaniechania są usprawiedliwione, z psem wychodzi ktoś inny. W grę wchodzi ogólny odpust: jedzenie łakoci, telewizja, słuchanie Liszta w wannie oraz masy starych, nieambitnych audiobooków. Przy okazji w niewoli choroby dojrzewają w nas najskrytsze marzenia o potędze: jak to będzie, kiedy – już zdrowi – zaczniemy budować gorset mięśni, inwestować w siebie intelektualnie, reaktywować cenne przyjaźnie, a nawet zrobimy doktorat. A co?! To nic, że nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami chorób powinniśmy być nieco bardziej powściągliwi i zdawać sobie sprawę, że nie będziemy kimś innym, niż jesteśmy, a więc niekonsekwentnymi, zapominalskimi, leniwymi, cudownymi nami. I kiedy tylko z tej świętej rzeczywistości, z tego czasu sacrum przejdziemy w potoczny czas dnia powszedniego, zaraz mrzonki wyparują nam z głowy. Tymczasem jednak medytujemy, raz po raz przebiegamy wzrokiem po pęknięciu na ścianie, domyślając do niego abstrakcyjne wzory. Nagle jesteśmy ucieleśnieniem marzeń Josepha Beuysa, który głosił, że każdy jest artystą i że nawet myśl może być formą rzeźby/sztuki. A zatem my też zmieniamy perspektywę, inhalując się olejkiem sosnowym: wszystko wokół jest dziwnie zaparowane, rozmyte i to jest wspaniały punkt wyjścia, żeby znów sobie pofilozofować.
Bo przecież choroba to inny stan umysłu. Jest niemal jak zakochanie! Wreszcie można bez wyrzutów sumienia skupić się na sobie, pozwolić sobie na patos i megalomanię, powtarzając za Susan Sontag: „Doświadczałam też jednak chwil uniesienia, niezwykłej intensywności bycia. Mam wrażenie, że dzieje się coś fantastycznego, jak gdybym wyruszyła na wspaniałą przygodę – była to przygoda choroby (…)”. Inna wielka pisarka, Virginia Woolf, pewnego lata zemdlała na przyjęciu, a potem stworzyła zaskakujący esej „O chorowaniu”, w którym tak ujmowała ten dziwny stan: „W chorobie pojawia się pewna dziecięca szczerość (…), w zdrowiu musimy utrzymywać pozory i nieustannie się wysilać (…), w chorobie te pozory ustają. Natychmiast chcemy iść do łóżka albo, zapadłszy się głęboko w poduchy fotela, opieramy nogi na jakimś podnóżku, przestajemy być żołnierzami armii wyprostowanych, dezerterujemy”. A przecież wszyscy chcemy zdezerterować i poddać się wreszcie! Poza tym – uwaga – choroba sprzyja czytaniu poezji. „I w istocie do poetów się zwracamy – pisze dalej Woolf. – Choroba zniechęca nas do długich kampanii, jakich wymaga proza”. Poza tym „słowa nabierają cech jakby mistycznych” i takie zapalenie spojówek wręcz rozbudza w nas zmysłowość, ponieważ zwykle inteligencja dominuje nad zmysłami. Teraz jednak „policjant schodzi ze służby, wpełzamy pod jakieś ciemne wiersze Mallarmégo czy Donne’a, pod jakąś łacińską czy grecką frazę, a słowa wydzielają wonie i destylują smaki (…)”. A zatem, właściciele zbiorowych kaców po weekendzie, chroniczni alergicy, chuchra i słabiaki – choroba to nowa forma życia duchowego. Doceńmy ten jej walor.

Wydanie: 12/2015, 2015

Kategorie: Agnieszka Wolny-Hamkało

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy