W co brniemy?

W co brniemy?

Dziennik „Życie” oskarżył Jana Olszewskiego, byłego premiera, o to, że za łapówkę pomógł ułaskawić bandytę z mafii pruszkowskiej. Gazeta redagowana przez dziennikarzy utożsamiających się z obozem solidarnościowym, którego Jan Olszewski jest jednym z czołowych przedstawicieli, oparła się na zeznaniach gangstera o przydomku „Masa”. Ten „Masa”, chcąc uniknąć odpowiedzialności karnej za swoje przestępstwa, zgodził się zostać świadkiem koronnym. Dziennikarze „Życia” stanęli przed wyborem, komu wierzyć: skruszonemu bandycie z mafii pruszkowskiej czy zasłużonemu, historycznemu działaczowi opozycji demokratycznej i „Solidarności”. Przypuszczam, że się nad tym długo zastanawiali i dopiero po rozważeniu różnych argumentów i względów uznali, że „Masa” jest bardziej wiarygodny niż były premier prawicowego rządu. Mamy tu świadectwo, że w dzisiejszej Polsce polityków, niezależnie od ich przynależności partyjnej, pod względem wiarygodności i ogólnie uczciwości stawia się niżej niż bandytów. Najbardziej skruszony polityk nie wzbudzi takiego zaufania, co skruszony członek mafii pruszkowskiej czy wołomińskiej. Do tej pory oskarżano hurtem i detalicznie członków SLD. Ponieważ prawie wszyscy oni już zostali o to czy owo oskarżeni, a machina psychicznego terroru musi się kręcić, sięga się po swoich. Jak u Franca Fiszera: gdy zabraknie skorumpowanych, zabierzemy się do wieszania uczciwych. Dziennik „Życie” w swojej nowej wersji miał być ideowo konserwatywny, oczywiście w duchu brytyjskim. Dziwne są w Polsce wyobrażenia o brytyjskim konserwatyzmie. Wpadka „Życia”, jak tę grandę określa „Gazeta Wyborcza” (inne gazety uważają, że w ogóle nie ma o czym mówić), pokazuje nam w symbolicznym skrócie istotę polskiego życia publicznego. Każe na przykład myśleć o wymiarze sprawiedliwości. „Życie” oszkalowało Aleksandra Kwaśniewskiego, posądzając go o kontakty z rosyjskim szpiegiem. Sąd nie dopatrzył się w tym winy. W swoim orzeczeniu uznał, że dziennikarze zrobili, co trzeba, żeby poznać prawdę, a gdy ten obowiązek jest dopełniony, napisanie nieprawdy jest już według sądu dozwolone. Myślę, że w tym wypadku również dopełnili dziennikarskiego obowiązku, a że pan „Masa” wyraża się nieściśle, to nie ich wina. Prawnicy przyjęli demokratyczny pogląd, że osoba publiczna tym się różni od prywatnej, że zła opinia jej nie szkodzi, nie ma więc o co się procesować. Rzucanie w polityka jajkami mieści się w granicach swobód obywatelskich. Grzeczne znoszenie obelg i innych poniżeń znamionuje ogładę osoby publicznej. Wszystko, co mi o Janie Olszewskim mówiono dawniej i co wiem dziś, upewnia mnie w przekonaniu, że jest to człowiek kryształowo czysty. Niestety, nawet najuczciwsi, a zwłaszcza oni, mogą być użyci przez ludzi złych i to przynajmniej raz zdarzyło się Olszewskiemu: jako premier ponosi część winy za swojego ministra spraw wewnętrznych, który oczernił kilkadziesiąt osób. Macierewicz na swoją osławioną listę wpisał obok ludzi zwyczajnych także co najmniej dwie osoby spośród najszlachetniejszych, jakie pojawiły się w polskiej polityce: Wiesława Chrzanowskiego i Jana Zamoyskiego. Obaj byli wieloletnimi więźniami w czasach stalinowskich. Jeżeli ich można było bezkarnie zniesławić z wysokości autorytetu rządowego i sejmowego, to następnie każde oszczerstwo już było dozwolone. Obowiązywanie zasady szanowania osoby ludzkiej zostało ograniczone do stosunków prywatnych, rodzinnych, wąskogrupowych. W życiu publicznym zapanowały zwyczaje półdzikie i do żadnej normy przyzwoitości, nie mówiąc o wyższych i subtelniejszych wymaganiach, nie można się odwołać, nie narażając się na politowanie ze strony współobywateli. O ile stosunki w sferze prywatnej wydają mi się w Polsce całkiem znośne i ogólnie biorąc dość przyjemne, to w sferze publicznej wszyscy wszystkimi gardzą, każdy każdego podejrzewa, wielu się boi nie wiadomo czego i wielu stara się, aby się ich bano. Najbardziej bagnistymi terenami są grupy partyjne, prasa i telewizja. Wszyscy wydają się obezwładnieni tą atmosferą i nie wiadomo, jak z tego wybrnąć. Liczyć można już chyba tylko na jakieś nadzwyczajne, cudowne zdarzenie. Na przykład na to, że Polak zostaje papieżem, przemawia do rodaków co niedzielę, odbywa pielgrzymki do kraju i do zgromadzonych milionów przemawia podniosłymi słowami, które ożywiają w ludziach szlachetniejsze uczucia, niewątpliwie w każdej istocie myślącej tkwiące. Tylko w takim razie, gdybyśmy mieli polskiego papieża, powszechnie kochanego i podziwianego, można by liczyć, że zejdzie na Polskę jakiś duch przyzwoitości i odmieni oblicze tej ziemi. Ale – jak notował Rzecki w swoim dzienniczku – „co tam marzyć o tem!”. „Rzeczpospolita”, pretendująca do roli miarodajnego dziennika, obwołała

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 30/2004

Kategorie: Bronisław Łagowski, Felietony