Co jest grane (II)
Przed tygodniem starałem się opisać, co jest grane w obecnym sporze wokół nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji. Starałem się pokazać, jakie prawdziwe interesy finansowe i polityczne kryją się pod spodem eleganckich frazesów, używanych przez uczestników tego sporu. Upierałem się także, że powodem, dla którego należy utrzymać telewizję publiczną i publiczne radio, jest obowiązek zachowania przyzwoitych standardów artystycznych i warsztatowych, których nie chronią telewizje ani radio komercyjne. Nie chronią, bo nie muszą, a widownia się o to nie upomina. Jeśli więc teraz ponownie z uporem maniaka powracam do tego tematu, to dlatego, aby zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt toczonych obecnie sporów, a mianowicie na ich anachroniczność. Wiem oczywiście, że toczą się one wokół nowelizacji obowiązującej obecnie ustawy, a więc dotyczą w istocie sprawy całkiem doraźnej. Myślę jednak, że nawet w takich sprawach kierować się należy zarówno aktualnym obrazem rzeczywistości, jak i minimalną choćby wizją przyszłości. Anachronizmem więc wydaje mi się bijatyka pomiędzy partiami politycznymi o panowanie nad telewizją publiczną, uważaną za najpotężniejszy środek oddziaływania na opinię, a więc, praktycznie, za instrument do wygrywania wyborów. Niedawno sięgnąłem do książki „Wakacje pod lufą” nieżyjącego już Andrzeja Drawicza, w której ten pierwszy prezes państwowej jeszcze, ale już należącej do rządu Tadeusza Mazowieckiego radiofonii i telewizji opisuje swoje doświadczenia z „Firmą”, jak ją nazywa. Drawicz był człowiekiem wielkiej szlachetności, a także niepośledniej inteligencji, ale nawet on łudził się, że od tego, co powiedziane zostanie w telewizji lub w radiu, a także od tego, kto będzie wypowiadał odpowiednie prawdy, zależą nastroje społeczne, a także losy rządu, któremu sprzyjał. Tymczasem już wkrótce okazało się to nieprawdą. Telewizja Drawicza była jedną z najuczciwszych telewizji III RP, ale nie uratowała rządu Mazowieckiego, podobnie później ten, kto politycznie władał telewizją publiczną, z reguły przegrywał wybory. Walendziak i jego „pampersi” nie uratowali rządów AWS, Kwiatkowski nie uratował rządów SLD, Urbański nie uratował rządów PiS i tak zapewne będzie dalej. Mieści się w tym realna prawda, że żyjemy u schyłku epoki wielkich scentralizowanych systemów informacyjnych kształtujących opinię. Jeszcze nie tak dawno wiadomo było, że umysłami Amerykanów rządzą trzy wielkie sieci telewizyjne, ABC, CBS i NBC. Dziś zaś wiadomo, że rządzą nimi dziesiątki rozmaitych, lokalnych stacji, zarówno radiowych, jak i telewizyjnych. Stąd m.in. możliwe są wyborcze sukcesy Baracka Obamy. Co więcej zaś, proces ten pogłębia się i będzie się pogłębiał. Pisze o tym dokładnie Henry Jenkins w swojej zdumiewającej książce „Kultura konwergencji – zderzenie starych i nowych mediów”, którą autor zaczyna od opowieści, jak zamierzał kupić telefon komórkowy, który byłby tylko narzędziem do telefonowania, i okazało się to niemożliwe. Bo nie ma dziś takich telefonów. Każdy telefon, nawet najlichszy, gra melodie, jest maszyną do pisania SMS-ów, aparatem fotograficznym i kamerą wideo, a często czymś wielokrotnie więcej. To właśnie zjawisko Jenkins nazywa konwergencją mediów, a więc przenikaniem się funkcji, które jeszcze niedawno były oddzielone. Ten nieuchronny proces technologiczny dotyczy także tradycyjnych nadawców radiowych i telewizyjnych. Dotychczas wyobrażając sobie nadawcę telewizyjnego lub radiowego, wyobrażaliśmy sobie także jego odbiorców, a więc tłum ludzi oglądających TVP, TVN czy Polsat i formowanych przez treści emitowane przez te stacje. Tak wyobrażamy sobie to nadal, stąd bój pomiędzy partiami o władanie nad telewizją publiczną, ale jest to właśnie nieprawda. Dziś nie ma zapewne odbiorcy, który by korzystał z jednej tylko stacji telewizyjnej lub radiowej, większość z nich przerzuca się z kanału na kanał w ramach kilku stacji naziemnych, spora część, korzystająca z platform cyfrowych, wędruje stale pośród kilkudziesięciu stacji polskojęzycznych i kilkuset innych, dostępnych na platformie. A przecież na tym nie koniec. To, co uważamy za program telewizyjny, a więc filmy, rozrywkę czy informację, możemy oglądać w internecie, emitenci gotowi są także przesyłać nam te treści przez telefony komórkowe. Nie jest wykluczone, że niedługo otwierając lodówkę nowej generacji, ujrzymy tam Kubę Wojewódzkiego, a włączając piekarnik mikrofalowy, znajdziemy w nim Monikę Olejnik. Wynika stąd prosty wniosek, że w świecie mediów elektronicznych nie rządzi już ten, kto ma określoną stację nadawczą, lecz ten, kto ma materiał do nadawania, to znaczy programy. Kiedy zaczynała się telewizja, we Francji na przykład