Te śliczne, czarne ceremonie

Te śliczne, czarne ceremonie

Ortopeda długo badał mój kręgosłup. Stwierdziwszy, że nie mam mięśni i jestem jak żelek Haribo, przystąpił do planu pierwszej pomocy. Obejrzawszy z uwagą moje piękne zdjęcia rentgenowskie, pokiwał smutno głową: wiele zrobić się nie da, ale można zapobiec dalszej degradacji. Obdarzona tą smutną nowiną ruszyłam w drogę powrotną do domu. Obrażona na świat postanowiłam poddać się tanim rozrywkom epoki i z miejsca weszłam na Facebooka, gdzie moi przyjaciele i znajomi ze znawstwem opowiadają o swoich kacach, smutkach, dzieciach i książkach, zamieszczając kompulsywnie zdjęcia psów, regałów i jedzenia. Wielu z nich to prawdziwi miłośnicy sztuki – chętnie dzielą się fotografiami sprzed lat, na których wynaturzona szlachta przebiera się w dziwne stroje karnawałowe. Lub pulchne tancereczki pokazują okrągłe korale i patrzą na widza, trzymając uniesione w górę misternie obramowane lusterka. Człowiekowi z wynaturzonym kręgosłupem nic nie poprawia bardziej humoru niż kontakt z innym wynaturzeniem – dla pociechy, bo razem raźniej. – Ty chyba jesteś bardzo kobieta – napisał do mnie znajomy, kiedy zrelacjonowałam mu wydarzenia. – Pół kobieta, pół ryba, a pół klocek lego – odpisałam zgodnie z prawdą. – O, trzy połowy! – westchnął z podziwem, bo jest czeskim poetą i docenia głupoty, które ktoś inny pisze do niego w internecie. – Trzecia połowa jest najciekawsza – zaznaczyłam.
Pokrzepiona myślą, że warto pisać, mimo że mam supeł w kręgosłupie, postanowiłam iść do kina, by nie myśleć o przykrych skutkach licznych zaniedbań i traumatycznych pozycji przy komputerze. Ale musi to być film kojący jak ciepły okład, jak lody w sierpniu, jak sauna na mrozie. – Może „Noe”? – zaproponował mąż. – „Noe”? – przeraziłam się. – Słodki Jezu, śmierć, śmierć, nie chcę iść na film o śmierci, nie dzisiaj! – Ależ oni przeżyją – uspokajał mój cierpliwy rozmówca. – Znam tę historię – oponowałam. – Wszyscy zginą, przeżyje tylko para węży, wielbłądów, krokodyli i jakiś gołąbek. – Na pewno przeżyją wszyscy z plakatu – zamknął dyskusję. Może innym razem.
Szukając pocieszenia w literaturze pięknej, trafiłam na wiele wierszy o śmierci i smutną historię pewnego starego pisarza, który na skraju życia uległ iluzji miłosnej i stracił resztki godności, uganiając się za trzpiotowatą siuśmajtką – przy czym oboje wypadali żałośnie: para egzaltowanych przygłupów. Mój Boże, było mi ich żal przez całe popołudnie! Zupełnie zdołowana zajrzałam do Brodskiego. W Brodskim bowiem trzymam zaproszenia (do teatru i na wystawy), w Różewiczu zaś różne fiszki lekarskie (skierowania, daty wizyt u dentysty itp.). Po Różewiczu przyszedł więc czas na Brodskiego. Jakież było moje zaskoczenie, gdy znalazłam tam zaproszenie na „Ceremonie pogrzebowe. Wprowadzenie” – wernisaż prac Leny Czerniawskiej. Do zaproszenia dołączony był cytat: „Bo czy nie przyzwyczajamy się do wszechobecnego rozpadu, nawet do rozpadu nas samych? Ludzie zmierzają do śmierci, tak jak rzeka zmierza do morza, aby się w nim rozmyć: jedna jej część się rodzi, a równocześnie druga mroczy się już w bezkresie”. Obok widniała adnotacja: galeria MMXIII, ulica Uniwersytecka 11/12 (uściślijmy: rzecz się dzieje we Wrocławiu). Znaki, znaki – jak to mówi poeta. Szybko uznałam, że najwyraźniej tego mi właśnie trzeba: vanitas, dance macabre, funeralnych klimatów – tego dnia moje życie uparcie reżyseruje taki scenariusz. Czas więc włożyć czarną kieckę – skoro się zmierza na taką ceremonię – i odszukać na planie miasta tajemniczą galerię MMXIII. Nie byłabym sobą, gdybym nie pokrzepiła się wcześniej (ze strachu) kieliszkiem wina w Art Café Kalambur. Jednak na czas dotarłam na Uniwersytecką, gdzie znalazłam małe zbiegowisko palaczy u wielkich drewnianych drzwi, do których przybity był wieniec pogrzebowy. Pokierowana przez uprzejmą kobietę zaczęłam wspinać się po schodach ponurego pustostanu. Kamienica trwała w ciemności pełna pyłu, połamanych płyt dyktowych i rozmaitych detali, świadczących o… rozpadzie. Schody wydawały się nie mieć końca! Po drodze mijałam suche bukieciki pogrzebowe z czarnymi tasiemkami. Zdobywszy wreszcie poddasze, znalazłam tam niezwykłą wystawę i małe, intymne zbiegowisko wtajemniczonych widzów. Na podłodze z desek usypano pasy ziemi, na których artystka położyła swoich zmarłych: wdzięczne i delikatne rysunki pogrobowców. Każdy z nich miał specjalną otwartą trumienkę – arcydzieło – rodzaj funeralnego kolażu z liści, tasiemek pogrzebowych, gazetowych ścinków, piór. Po prawej stronie, za ścianą, znajdował się wesoły, kolorowy tłumek zapalonych zniczy, nad którymi powieszono sztuczne kwiaty. Oprócz widzów na sali byli jeszcze inni żałobnicy – postacie namalowane przez artystkę grubą, czarną kreską na ścianach. Dziewczyna z księżycami w uszach powiedziała nieśmiało: – To moja najpiękniejsza wystawa. Ktoś w rogu otworzył szampana, ktoś włączył muzykę. I jakoś lżej się zrobiło – mimo że była tak blisko, to na razie tylko na niby.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy