Coś się dzieje

Kuchnia polska Mam wrażenie, że nareszcie coś się dzieje. W wielu bowiem miejscach pojawiły się głosy, które nawołują do namysłu nad drogą, którą podążyć ma nasz kraj. Mam tu na myśli zdanie Jacka Kuronia, który oddając należyte honory ministrowi Hausnerowi, powiedział jednak, że proponowane przez niego zmiany prawa pracy „służą wyłącznie interesom pracodawców”. Mam na myśli zdanie profesora Tadeusza Kowalika, który napisał otwarcie, że „Polska po 12 latach radykalnych przemian wyróżnia się jednym z najbardziej niesprawiedliwych ustrojów społecznych, jakie znała historia drugiej połowy XX wieku”. Mam na myśli także obserwację Aleksandra Halla, że podczas gdy przeciwnicy integracji europejskiej – a więc prawicowi i nacjonalistyczni ekstremiści – posługują się jednak jakąś argumentacją ideową, nasi euroentuzjaści używają wyłącznie argumentów pragmatycznych, co czyni ich stanowisko doraźnym i płaskim, a przez to mniej przekonującym. Dodać tu można nawet deklaracje ministra Celińskiego, który myląc się we wszystkich kwestiach szczegółowych, w jednym wszakże ma rację – że kwestii kultury nie da się już rozwiązać inaczej niż systemowo. Słowem – trzeszczy neoliberalna wizja szczęśliwości, z czego można się tylko cieszyć. Wiem, że pojawienie się tych sygnałów stanowi pewien kłopot dla rządzącej nami koalicji, której ciągle się wydaje, że można wyprowadzić kraj z kryzysu samym tylko „profesjonalizmem”, bez zadawania sobie pytań zasadniczych. A do takich pytań zasadniczych należy także uregulowanie rynku mediów. Trzeba więc uczciwie odpowiedzieć sobie na pytanie, o jakie media nam chodzi – publiczne czy komercyjne? Kierujące się prawami zysku czy też nakazami misji społecznej, edukacyjnej i kulturalnej, którą media te powinny spełniać? Liberalne czy regulowane? Otóż ostatnio, jak wiadomo, rząd przygotował projekt nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji, który – niewolny od niedoróbek, na przykład w zakresie praw autorskich – główny nacisk kładzie na kwestię zapobieżenia monopolowi na rynku medialnym. W projekcie tym chodzi o to, aby uniemożliwić sytuację, w której jedna grupa kapitałowa osiągnie taką przewagę na rynku mediów prasowych i elektronicznych, że jej interes stanie się w praktyce jedyną opinią przekazywaną społeczeństwu. Jest to kierunek zdrowy i zgodny z demokratyczną zasadą pluralizmu. W intencji rządowej odczytać można także sugestię, że jeśli już ktokolwiek przeważać ma na rynku medialnym, to powinny to być media publiczne, co również uważam za myśl słuszną. Ale jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. Jak wynika z dyskusji prasowej, główną grupą kapitałową zagrożoną przez rządowy projekt nowelizacji ustawy o mediach poczuła się Agora, wydawca „Gazety Wyborczej”. Jest to sytuacja paradoksalna, jeśli bowiem na obecnym rynku mediów wskazać można jakiś organ starający się zachować niezbędny szacunek dla wartości kulturalnych, a także pewne uznanie dla wielości poglądów, to jest nim „Gazeta Wyborcza”. Piszę to z ciężkim sercem, pamiętając, że właśnie „Gazecie” i jej atakom, a może i ciągotom monopolistycznym zawdzięczam upadek redagowanych przeze mnie „Wiadomości Kulturalnych” – pisma, które im dłużej nie wychodzi, tym lepszą pamięcią obdarzane jest przez środowiska kulturalne. Ale dzisiaj taka jest prawda. Nie miałbym więc nic przeciw temu, gdybyśmy mieli nadawcę telewizyjnego o ambicjach „Gazety”. Można by więc powiedzieć, że pomysł nowelizacji trafił nie w tego, co trzeba. Niestety, jednak w obronie Agory i przeciwko rządowemu projektowi „Gazeta Wyborcza” (30.03-1.04.br.) wystawiła zawodnika z ogromną skłonnością do strzelania samobójczych goli. Pan Grzegorz Piechota oskarża więc w swoim artykule „Agorafobia i inne demony” rząd Leszka Millera o „zamach na polskie media prywatne”, co nie wynika z projektu nowelizacji. Ma rację, pisząc – wbrew opinii rządowej – że Unia Europejska nie stawia w istocie krajom członkowskim żadnych formalnych wymogów w kwestii koncentracji mediów, pozostawiając to ich własnej decyzji. Ale pisze równocześnie, że wprawdzie we Francji, Wielkiej Brytanii, Włoszech i Niemczech istnieją ograniczenia faworyzujące media publiczne i ograniczające monopole medialne, nie ma ich jednak w Hiszpanii, Szwecji i Finlandii. Otóż nie ukrywam, że postawiony wobec tego wyboru wyżej cenię sobie jednak osiągnięcia kulturalne i służbę publiczną telewizji francuskiej czy brytyjskiej niż hiszpańskiej lub fińskiej, i jeśli jest to wynikiem regulacji prawnych, to byłbym raczej za naśladowaniem BBC i Francuzów. Pan Piechota pisze

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2002, 2002

Kategorie: Felietony