Mało zdolni uczniowie generała Kiszczaka

Mało zdolni uczniowie generała Kiszczaka

Do najpodlejszych metod działania UB, a później SB, należały działania „dezinformacyjne” i „dezintegracyjne”. Ścisłe rozgraniczenie jednych i drugich było dość trudne, skoro celem „dezinformacji” była właśnie „dezintegracja”. Ta ostatnia polegała na skłócaniu i rozbijaniu różnych niewygodnych władzy środowisk, na kompromitowaniu liderów i osób wydających się potencjalnymi liderami. Na podrywaniu autorytetu, a czasem wręcz kompromitowaniu osób wpływowych w różnych środowiskach, cieszących się w nich autorytetem. Najczęstszą metodą realizacji takich działań było pisywanie anonimów, rozsiewanie za pośrednictwem tajnych współpracowników plotek, na manipulowaniu opinią publiczną za pomocą środków masowego przekazu. Przedmiotem plotek rozsiewanych za pomocą anonimów i przy udziale konfidentów były z reguły sprawy obyczajowe. Czasem prawdziwe, ale podkolorowane, czasem wyssane z palca. Sztuka polegała na tym, by w plotkach przemieszane były fakty z nieprawdą. Fakty musiały być łatwe do weryfikacji, co dodawało wiarygodności całej plotce. Pomówienia o posiadanie kochanek, nieślubnych dzieci, o dewiacje seksualne. Dobrego materiału do działań dezintegracyjnych dostarczały sprawy rozwodowe i wywlekane tam informacje. Także dane z podsłuchów, kontroli korespondencji, doniesień konfidentów. Dobrze, choć trochę gorzej, sprawdzały się też plotki o rzekomych nadużyciach gospodarczych, nielegalnie gromadzonym, czy już zgromadzonym majątku. Czasem sięgano do pochodzenia osoby, wobec której przedsiębrano takie czynności. Dobrze sprzedawało się wynalezienie (lub wymyślenie, co to za problem?) jakiegoś przodka volksdeutscha albo Żyda. Zdarzało się, że jednego i drugiego równocześnie. Jaki to problem? Przecież „ciemny lud i tak to kupi”, mawiali esbeccy spece od dezintegracji. „Ciemny lud to kupi” powtarza i dziś szef partyjnej propagandy Jacek Kurski. Takie działania dezintegracyjne podejmowano przeciwko działaczom opozycji, przeciwko autorytetom środowisk opozycyjnych, wobec wpływowych duchownych. Na podstawie materiałów zgromadzonych przez bezpiekę redagowano anonimy. Ich projekty zatwierdzał szef piszącego, potem robiono przeciek do zaufanych dziennikarzy, czasem wysyłano anonimy na kilka, a nawet kilkadziesiąt starannie wybranych adresów. Później metodami operacyjnymi (podsłuch, doniesienia konfidentów) sprawdzano skuteczność akcji. Wszystkie te działania dezintegracyjne były tajne, ich dokumentacja miała klauzulę „tajne spec. znaczenia”. Takie zabiegi realizowały znamiona działań przestępczych: pomówień, zniesławień. Ponieważ te zniesławienia, pomówienia i naruszenia dóbr osobistych dokonywane były nie przez osoby prywatne, ale przez funkcjonariuszy państwa, mieliśmy tu do czynienia z przestępstwem przekroczenia przez nich uprawnień. Żaden przepis prawa, nawet w PRL, nie upoważniał organów państwowych ani ich funkcjonariuszy do pomawiania, zniesławiania obywateli czy do naruszania ich dóbr osobistych. Było to nie tylko przestępstwo, ale przede wszystkim podłość. W imię bliżej nieokreślonego „interesu operacyjnego”, w wątpliwym interesie rządzącej partii łamano ludziom kariery, rozbijano życie rodzinne, wywlekano na widok publiczny sprawy najbardziej prywatne, czasem ubarwione lub zmyślone od początku do końca. Robiono to na skalę, na jaką pozwalały ówczesne technologie. Esbecy nie mieli internetu. Ich naśladowcy z IV RP mieli do dyspozycji to doskonalsze i groźniejsze narzędzie. Bez skrupułów z niego korzystali. Esbecy, którzy takie praktyki stosowali, byli przekonani, że dobrze służą PRL, jej przewodniej sile, jaką była wtedy PZPR. Byli przekonani, że „bronią socjalizmu jak niepodległości”, a socjalizm jest polską racją stanu. Byli przekonani, że walczą z wichrzycielami, warchołami, agentami imperializmu, którzy tej racji stanu szkodzą. Byli przekonani, że cel uświęca środki, ale byli pewni, że są po „dobrej stronie mocy”. Nie byli. Społeczeństwo oceniło ich jednoznacznie. Może nawet czasem nazbyt surowo. A cel nigdy nie uświęca środków! Wydawało się, że takie praktyki, oczywiście niedopuszczalne w żadnym państwie prawa, skończyły się wraz z rozwiązaniem w sierpniu 1990 r. Służby Bezpieczeństwa. Ostatnie dni pokazały, że się nie skończyły. Co więcej, działania dezintegracyjne wedle esbeckich wzorów (ale jednak nieudolnie!) realizowała banda (tak, banda!), której hersztem był urzędujący wiceminister sprawiedliwości, z zawodu sędzia! W tej bandzie byli też inni sędziowie! Podli i infantylni. Komunistyczne służby specjalne, których działalność – obrzydliwą i często przestępczą – nieudolnie naśladowali, bo przecież w końcu wpadli, tak dalece im imponowały, że nawet nazywali się „oficerami prowadzącymi” agentki Emilii. Ujawniony język, jakim się posługiwali, daje świadectwo poziomu ich kultury i umiarkowanych zdolności wysławiania się. Przed kilku laty cała Polska była oburzona językiem polityków

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2019, 35/2019

Kategorie: Felietony, Jan Widacki