Czego nie czytać w wannie

Czego nie czytać w wannie

Masz ci los, nie zażywałem waniennych kąpieli dawno, bo u mnie tylko prysznic, najchętniej letni – zachciało mi się w hotelu wylegiwać z książką w pieszczocie pian, ale skóra się odzwyczaiła i od leżenia w gorącej wodzie teraz pokrzywka i świąd. Lepiej i zdrowiej żyć „na Kałużyńskiego”, przypomnę, że ów ekscentryk nie mył się i był z tego dumny, choć nie było tak zawsze. Początkowo klął się na wszystkie świętości, że myje się w balii, ale jako że zdradzał go niezapaszek, doradzono mu, by w takim razie zmieniał wodę. Kiedy przebywam na wyprawach górskich i biwakach jaskiniowych, gdzie z racji okoliczności higiena osobista jest zachowywana symbolicznie, po kilku dobach bez kąpieli przestaję śmierdzieć, wydzielam raczej pierwotny, zwierzęcy cuch. Czuję się wtedy jeszcze bardziej częścią, elementem fauny raczej niż społeczeństwa; wracam ku dolinom i zalatuję przyjaźnie, kozice biorą mnie za ziomka, świstaki nie uciekają, chutliwe misiołaki porykują z kniei, myśląc, że to jakiś konkurent na rewirze. Mam wtedy na sobie czysty, aseptyczny brud, jestem umazany jaskiniowym błotem, zdrowo przepocony i właściwie zaimpregnowany na wszelkie wirusy. A w mieście – proszę bardzo, wyłażę z wanny i od razu nadaję się do dermatologa. A zasiedziałem się, bo wpadł mi w ręce („Literatura na Świecie” nr 9-10/2023) nowy, wspaniały przekład „Woyzecka” autorstwa Jacka Burasa, intensywnie skolokwializowany, a nawet „gwarawy”. Tytułowy Büchnerowski nieszczęśnik fascynuje mnie bodaj, od kiedy pierwszy raz zobaczyłem w jego roli Klausa Kinskiego – ten to obłąkańców grać nie musiał, wystarczyło mu czerpać z obfitych zasobów własnego szaleństwa. W tekście tego ponurego dramatu pojawia się najbardziej depresyjna bajka wszech czasów, którą opowiada dzieciakom babcia (niebezpiecznie to czytać w gorącej wannie, bo człowiek od razu sprawdza, czy aby jakiej żyletki nie ma na podorędziu). W tłumaczeniu Burasa brzmi to tak: „Było raz jedne bardzo biedne dziecko, co nie miało ojca ani matki. Wszyscy umarli i nikogo już nie było na świecie. Wszyscy umarli, więc poszło i płakało dzień i noc. Ale na ziemi nie było już nikogo, więc postanowiło pójść do nieba. Księżyc patrzył się na dziecko bardzo miło, ale jak doszło do księżyca, to się okazało, że to jest ino zwiędły słonecznik. Jak potem doszło do gwiazd, to to były takie małe złote muszki, nabite na szpilki, jak to robi dzierzba, co je nabija na kolce tarniny. A jak chciało znowuż wrócić na ziemię, to się z niej zrobił przewrócony garnek, i dziecko było zupełnie same, i wtedy usiadło i zaczęło bardzo płakać, i tak siedzi do teraz i jest zupełnie same”. Jeśliby kto chciał koniecznie wiedzieć, jak się czuje człowiek w fazie depresyjnej, ma odpowiedź. Tak się zasiedziałem w tej wannie, bo zaraz po „Woyzecku” znalazłem w tym samym numerze „Literatury na Świecie” rewelacyjną mowę Clemensa Setza o koniu zwanym Mądrym Hansem. A w niej obraz jeszcze bardziej łamiący serce niż przytoczona bajka, właściwie tak żałosny i przejmujący, że z tej wanny ledwie wylazłem pełen obaw, że oto trafiłem na swego konia turyńskiego i odejdę od zmysłów jak Nietzsche. Otóż na przełomie wieków XIX i XX niejaki Wilhelm von Osten pogrążył się w idée fixe nauczenia koni alfabetu. Stworzył w tym celu specjalny system porozumiewania się ze zwierzętami, które jakoby wystukiwały kopytami poszczególne litery, a nawet słowa. Setz przywołuje efekty tego eksperymentu, które nawet przy furze dobrej woli trudno uznać za komunikatywne – konie kuszone marchewką nauczyły się coś tam wystukiwać, być może nawet chciały zaiste coś napisać, ale wychodził z tego bełkot, który odczytywać, a raczej interpretować potrafił tylko ich bakałarz. I tu zbliżamy się do obrazu, od którego mózg staje – po wybuchu wojny „mądre” konie zostały zarekwirowane przez armię i wyjechały na pierwszą linię walk. Setz pisze: „Zostały zagnane na pole bitwy. I nagle już nie umieją, jeśli kiedykolwiek umiały, porozumieć się z żywą duszą stukaniem. Lepiej nie próbujmy sobie wyobrażać, jak wytrenowane w języku stukania ogiery na froncie, nocą, albo nawet podczas ogłuszających, dezorientujących walk, wciąż bezradnie wysyłają swoje znaki”. Jestem tym dzieckiem łkającym nad przewróconym garnkiem świata; jestem tym zagłuszanym koniem frontowym; ja, Woyzeck Kuczok. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2023, 50/2023

Kategorie: Wojciech Kuczok