Czytelnik niewrażliwościowy

Czytelnik niewrażliwościowy

Zdarza mi się przysłuchiwać dyskusjom o feminatywach i maskulatywach, zwykle na krótko, bo niewiele potrzeba czasu, by przeradzały się w kłótnie, a nawet histeryczne awantury. Nie mogę powiedzieć, abym stał wobec nich na jakimś stanowisku, albowiem teren to grząski i ustać trudno. Zgadzam się z tym, że język jest żywy, zmienny, należy się go uczyć nieustannie, aby nie zastygnąć w archaicznych regułach (skądinąd uroczych wtedy, gdy się w nich wysłyszy dźwięczną staroświeckość, niczym w przedniojęzykowym „ł” za czasów PRL). Nie przyjmuję do wiadomości unikania feminatywów, które jakoby trudne są w wymowie i dziwacznie brzmiące – stronienie od trudów i dziwności w języku jest przejawem lenistwa intelektualnego.

Zdarza mi się słyszeć w żeńskich końcówkach coś w rodzaju zdrobnień, np. „detektywka” na pozór brzmi mniej poważnie niż „pani detektyw” i być może podświadomie wolałbym powierzyć sprawę zaginięcia – dajmy na to, moich uczuć religijnych – tej drugiej, ale to tylko kwestia osłuchania. Jako szczeniak wolałem Lennona od Weberna, z czasem się to odwróciło, a teraz jeden nie wyklucza drugiego – z wiekiem wyszedłem z okopów i staram się słuchać wszystkiego, co ciekawe. Jeśli mam ochotę na pizzę z ananasem, nie jadam jej pokątnie, co nie oznacza, że robię w ten sposób na złość kulinarnym purystom. W ogóle staram się nie robić nikomu na złość, jeśli zatem zdarza mi się nie używać feminatywów lub też zwracać do osób niebinarnych w formie, która im nie odpowiada, czynię to bezrefleksyjnie, upomniany się poprawiam, proszę mnie nie bombardować oskarżeniami o misgenderowanie i inne rodzaje przemocy językowej. Skądinąd moim ulubionym feminatywem, stanowczo zbyt rzadko używanym, pozostaje „przemocowczyni”. Co do form przemocy językowej, które arbitralnie zaczynają ustanawiać progresywni talibowie i talibki lingwistycznego równouprawnienia, jestem pełen obaw o to, że z czasem wszyscy zaniemówimy, aby nie narazić się na grzywny lub kary ograniczenia wolności.

Miewałem w życiu okazję spotkać osoby, by tak rzec, agresywnie zakompleksione, które w paranoiczny sposób pojmowały każdy gest i każde słowo wypowiedziane przez rozmówcę jako formę jawnego lub zakamuflowanego szyderstwa. Rychło przy nich traciłem mowę, za co zresztą ostatecznie mnie oskarżały o brak szacunku, bo jak się okazywało, być przemilczanym jest jeszcze gorzej niż wykpiwanym. Jednakowoż, idąc z duchem czasu krok w krok i starając się nadążyć za nowymi regułami językowymi, nigdy się nie zgodzę na to, by surowe prawo miało zacząć działać wstecz. Szlag mnie trafia, kiedy słyszę o cenzurowaniu tekstów literackich sprzed lat, tudzież przysposabianiu ich do odbioru przez czytelnika „wrażliwościowego”. W ogóle ten pokraczny epitet jest dla mnie antonimem słowa „wrażliwy” – ten drugi zaiste może się poczuć nieswojo, kiedy przeczyta w powieści sprzed stu lat charakterystykę postaci, którą jest np. „okropnie gruba murzynka”. „Wrażliwościowiec” w miejsce wrażliwca to raczej teoretyczny konstrukt tych, co to koniecznie chcą się troszczyć o wrażliwość innych.

To już wolę czarne listy ksiąg zakazanych, tzw. kancelację po całości, niż interwencje redaktorskie unowocześniające czy też formatujące język oryginałów do współczesnych norm. Wielka literatura obroni się sama, non imprimatur podziała na nią jak zwykle promocyjnie, bez względu na to, czy inkwizytorzy kodyfikujący normy językowe każą się tytułować biskupami, czy osobami redaktorskimi. Język literacki ma prawo być cięty, a choćby i kłuty, literatura nie ma obowiązku baczyć na to, czy kogoś nie zrani, ba, jeśli nie chce być dotkliwa i ryzykowna, to ja osobiście ją czniam. Za dużo jest na świecie gorących książek do przeczytania, żeby się pławić w lekturach letnich.

Wydanie: 16/2023, 2023

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy