Człowiek chcący tworzyć rzeczywistość

Człowiek chcący tworzyć rzeczywistość

Kissinger: realista, oportunista, utalentowany sprzedawca?

Przed wejściem do gmachu nowojorskiej biblioteki publicznej od późnych godzin popołudniowych pysznił się czerwony dywan. Pod wejścia podjeżdżały kolejne drogie samochody, a z nich wyłaniali się goście. Nierzadko z obstawą. Jedni śpieszyli do środka, nie oglądając się na nic. Drudzy dawali się namówić na zdjęcia lub krótką pogawędkę pod okiem ochroniarzy. Lista nazwisk szybko pozwalała się zorientować, że to wydarzenie dla szczególnego rodzaju celebrytów. Pojawili się urzędujący sekretarz stanu USA Antony Blinken i dyrektor CIA William Burns. Był David Petraeus, głównodowodzący sił koalicji w Iraku i niegdyś również dyrektor CIA. Galę zaszczycił Larry Summers, były sekretarz skarbu w administracji Billa Clintona i jedna z czołowych postaci gabinetu Baracka Obamy. Na miejsce dotarli też znana całemu światu dyplomatka i obrończyni praw człowieka Samantha Power, były prezes Google’a Eric Schmidt i kard. Timothy Dolan, arcybiskup Nowego Jorku.

Lista zaproszonych luminarzy godna wręczenia Pokojowej Nagrody Nobla. Nie brakuje szczególnej ironii w tym, że przyjęcie wydano na cześć człowieka, o którym równie często jak „mąż stanu” mówi się „zbrodniarz wojenny”. I to nie wśród wrogów, ale właśnie w USA – jego ojczyźnie z wyboru. Bohaterem wieczoru był Henry Kissinger.

Były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta Richarda Nixona, sekretarz stanu i jeden z autorów amerykańskiej polityki zagranicznej XX i XXI w., obchodził 100. urodziny. Powiedzieć, że Kissinger przeżył swoich krytyków, to mało. Kissinger przeżył całe pokolenia swoich krytyków. Za życia stał się legendą, jego wpływ na globalną politykę jest niezmiennie wielki. Podobnie jak wielka jest góra trupów, którą zdaniem osób bardziej krytycznych niż goście bankietu w Nowym Jorku zakończyła się dekada Kissingera za sterami amerykańskiej polityki zagranicznej.

On zaś, mimo że teoretycznie jego czas dawno powinien minąć, dalej polaryzuje, budzi ciekawość i podziw wymieszany z pogardą. Czy słusznie?

Powiedz mi, co myślisz o Kissingerze…

Życiorys i biografia Kissingera są szeroko znane. Nawet jeśli wciąż potrafią być przedmiotem kontrowersji, a dociekliwi dziennikarze (np. Nick Turse czy pokolenie przed nim Christopher Hitchens) wyciągają na światło dzienne ukrywane przez dziesięciolecia fakty. Ale o tym za chwilę. Najpierw kanoniczna wersja biografii. Henry Kissinger urodził się w żydowskiej rodzinie w niemieckim Fürth, a lata jego dojrzewania przypadły na czas rosnącego w siłę nazizmu. Rodzina Kissingerów uciekła z Niemiec późno, ale w porę, by początek II wojny światowej zastał ich w Nowym Jorku, gdzie młody Henry doskonale sobie radził z angielskim i szkołą. W 1943 r. został powołany do wojska, otrzymał amerykańskie obywatelstwo i został wysłany do Europy. Tam młodemu chłopakowi powierzono odpowiedzialne zadanie: w kontrwywiadzie, władzach okupacyjnych i na froncie denazyfikacji.

Po powrocie do USA szybko piął się po szczeblach akademickiej kariery. Niewątpliwie pomagały mu w tym intelekt i oczytanie. Szkodził brak śmiałości w mówieniu i nieznośny, zarówno apodyktyczny, jak i interesowny stosunek do relacji międzyludzkich. I podobno oba te aspekty uwidoczniły się już w tamtym czasie. Kissinger naukowiec wspierał politycznie przez większą część lat 60. Nelsona Rockefellera. Gdy jednak dostrzegł swoją szansę u boku demagoga Nixona, nie wahał się dołączyć do obozu polityka, którym wcześniej (a i później) gardził. Tak powstał nierozerwalny, pozornie sprzeczny i dziwaczny, ale przepotężny duet, który w ciągu zaledwie kilku lat zacementował swoje miejsce w historii. I doprowadził do kaskady zupełnie niepotrzebnych okrucieństw oraz rzezi niezliczonych istnień ludzkich – jak szybko przypomną krytycy.

To, z czym kojarzy się dziedzictwo polityki zagranicznej Nixona i Kissingera, jest probierzem wrażliwości politycznej. Jeśli ktoś powie, że z odprężeniem w zimnowojennych stosunkach z ZSRR, słynnym spotkaniem z Mao i wznowieniem relacji z ChRL albo zakończeniem wojny w Wietnamie czy wojny Jom Kippur – ten najprawdopodobniej jest konserwatystą. Jeśli stwierdzi, że z nalotami dywanowymi na Kambodżę i Laos, przedłużaniem wojny w Wietnamie, zamachem stanu w Chile, wspieraniem szwadronów śmierci i każdej pomylonej interwencji zbrojnej USA – no cóż, to credo lewicowca.

Tylko eskalacja

Pół wieku temu Kissinger był na szczycie szczytów – jako najpopularniejszy, najbardziej szanowany i budzący respekt przeciwników dyplomata świata Zachodu. Rozejm w Wietnamie przyniósł mu w 1973 r. Nagrodę Nobla, którą współdzielił z nim Le Duc Tho, wietnamski lider i partner przy stole negocjacyjnym. Kontrowersje związane z przyznaniem tego wyróżnienia są znane – nominacji towarzyszyły protesty, zrezygnowało dwóch członków Komitetu Noblowskiego, Le Duc odmówił przyjęcia nagrody, a Kissinger w 1975 r. próbował ją oddać. Mniej znany jest inny fakt. Kissinger dostał Pokojową Nagrodę Nobla za „zakończenie wojny”, której bez Nixona i niego w 1973 r. w ogóle mogło nie być.

Jak dowodzą historycy na podstawie coraz to nowych dokumentów i odtajnionych notatek, Nixon próbował sabotować negocjacje pokojowe w Paryżu, które mogły doprowadzić do porozumienia – pięć lat przed ostatecznym podpisaniem rozejmu. Jednak wtedy zasługa przypadłaby rządzącym demokratom, to oni firmowaliby wycofanie się Amerykanów i rozejm w Wietnamie. A skorzystałby na tym ich kandydat na prezydenta Hubert Humphrey. Wiadomości z Paryża przekazywał wówczas sztabowi Nixona (bo Nixon prowadził wtedy i później politykę zagraniczną pod wybory) m.in. Henry Kissinger. Ten sam, który oficjalnie utrzymywał między sobą a Nixonem higieniczny dystans i opowiadał się za dyplomatycznym rozwiązaniem w sprawie Wietnamu.

Gdy ostatecznie Nixon wybory wygrał, a Kissinger stał się rozgrywającym numer jeden w polityce zagranicznej republikańskiej administracji, jego podejście do pokoju „dojrzało”. Kissinger wierzył, że grunt do skutecznej dyplomacji stworzy dopiero jakiś przełom militarny – słowem im więcej bomb spadnie na głowę komunistom z Wietnamu, tym chętniej będą się dogadywać. Kampanię bombardowań rozszerzono o Kambodżę (a później Laos), atakując kraje formalnie neutralne i próbując utrzymać to w tajemnicy przed amerykańskim społeczeństwem i opinią międzynarodową. Jeśli chodzi o eskalowanie wojny, „wolimy przesadzić, niż pomylić się w drugą stronę”, miał powiedzieć swojemu dyplomatycznemu kontaktowi Kissinger. I jak powiedział, tak zrobił.

„Bombardowanie Kambodży było nielegalne w swoich założeniach, załgane w praktyce i ludobójcze w skutkach”, pisał po latach biograf Kissingera. Historycy – np. Ben Kiernan z programu badań nad ludobójstwem prowadzonego na Uniwersytecie Yale – szacują, że na Kambodżę za pierwszej kadencji Nixona zrzucono więcej bomb niż na Japonię i nazistowskie Niemcy w trakcie II wojny światowej. Tyle że bombardowania Kambodży wzmocniły jedno ugrupowanie – fanatycznych Czerwonych Khmerów, którym polityka eskalacji utorowała drogę do władzy.

Jak dowodzi w pracach Kiernan, sukces reżimu Czerwonych Khmerów nie był celem polityki Nixona/Kissingera, ale jej bezpośrednim skutkiem. Odtajnione po latach zeznania mieszkańców Kambodży i byłych khmerskich komunistów mówią o wręcz całych wioskach, które po amerykańskich bombardowaniach „tylko marzyły o tym, by dołączyć do Czerwonych Khmerów” i „wykazywały się całkowitą lojalnością wobec partii komunistycznej”. Bombardowania pomogły wyeliminować umiarkowaną opozycję i stanowiły najlepszą propagandę Czerwonych Khmerów, których siły rosły proporcjonalnie do liczby nalotów i w przełomowym 1973 r. liczyły ćwierć miliona ludzi.

Po umożliwionym przez działania USA i południowego Wietnamu dojściu do władzy Czerwonych Khmerów reżim rozpoczął kampanię przemocy, która pociągnęła ze sobą śmierć co najmniej 1,5 mln ludzi.

A to jedynie wycinek dziedzictwa Kissingera w samej Azji, dawnych kolonialnych Indochinach. Gdy podsumować konsekwencje jego decyzji w innych regionach świata – a wspierał interwencje w Afryce, wojny na subkontynencie indyjskim, przewroty w Ameryce Łacińskiej… – liczby ofiar zaczynają wymykać się rozumowi. Najnowsze szacunki mówią, że decyzje Kissingera odpowiadają bezpośrednio lub pośrednio za ponad 4 mln ofiar cywilnych, nie licząc Wietnamu.

Fakty nie istnieją

Tak naprawdę spór o to, czy nazywać Kissingera zbrodniarzem wojennym, jest głęboko wtórny. Przekonani o tym, że zalicza się on do największych potworów XX w., zdania nie zmienią. Podobnie jak nie zmienią go ci, którzy za nic mają Chilijczyków, Khmerów i Wietnamczyków, a wiekowemu politykowi chcą pamiętać wyłącznie zasługi w ogrywaniu ZSRR. Być może zaś najliczniejsza grupa w establishmencie, czyli ci, którzy po prostu szanują Kissingera, bo inaczej nie wypada, prawdopodobnie nie obciąża swoich sumień podobnymi moralnymi zagadkami. I tak zostanie.

Dużo bardziej ożywcze jest inne pytanie: czy Kissinger zasługuje na miano guru „polityki realnej” i czy w ogóle był realistą. Nowa książka „Kissinger’s shadow” (Cień Kissingera) historyka Grega Grandina rzuca światło na kluczową część biografii intelektualnej matuzalema polityki zagranicznej. A odpowiedź brzmi w największym skrócie: nie. Kissinger nie był realistą w najbardziej podstawowym, ontologicznym sensie. Uważał bowiem – twierdzi Grandin – że żadna rzeczywistość ani fakty nie są wiążące dla ludzi o jego pozycji. Rzeczywistość i fakty się tworzy wedle własnego uznania. By udowodnić, że było to długoletnie przekonanie, Grandin sięga do pracy dyplomowej młodego Henry’ego, napisanej jeszcze w latach 50.

Kissinger rozprawia w niej – dojrzale i erudycyjnie – o „znaczeniu historii”. To tytuł jego pracy. Dochodzi do wniosku, że prawda czy historyczna racja są przygodne – to, co prawdziwe, zależy od metafizycznych okoliczności, a każdy człowiek wykuwa własną prawdę. Fakty i wiedza nie niosą poznania, jedynie działanie w obliczu tych faktów i ich własna interpretacja ma sens. „Kissingera nieodmiennie nazywa się realistą (…). Jeśli jednak realizm wiąże się z uznaniem rzeczywistości i oznacza zgodę na to, że można dojść do prawdy pewnych faktów poprzez samą obserwację owych faktów – Kissinger realistą zdecydowanie nie jest. Przeciwnie, byłby kimś, kogo dziś prawica nazywa zwolennikiem radykalnego relatywizmu: nie ma czegoś takiego jak prawda absolutna, ani żadnej prawdy innej niż ta, którą wydedukować można na podstawie własnego indywidualnego doświadczenia”.

Grandin przekonuje, że wszystkie późniejsze działania i recepty Kissingera wynikały z tego podejścia. Nieważne, co jest prawdziwe w Kambodży, Wietnamie, Chile, Indonezji, Iraku… Ważne, co my z tym zrobimy i co my uczynimy prawdziwym. Kissinger np. uważał początkowo, że wojna w Wietnamie jest nie do wygrania, a naloty na Kambodżę to pomysł zbyt impulsywny. Po czym sam latami prowadził politykę zmierzającą do eskalacji, osobiście wybierając cele nalotów bombowych.

Dlatego, jak twierdzi dalej amerykański historyk, cała doktryna Kissingera była tak daleka od realizmu jak to tylko możliwe. Kissinger uważał, że Ameryka musi działać (interweniować zbrojnie, wywoływać wojny, dokonywać aktów odwetu), by nikt jej nie podejrzewał o brak zdolności do działania i nie złapał jej w momencie pasywności. Trzeba działać, aby uniknąć braku działania.

Jeśli ktoś widzi w tym błędne koło, to słusznie. Grandin wskazuje, że jedyne, do czego mogła doprowadzić ta polityka, to zaklęty krąg przemocy. Odpowiedzią na porażkę w Wietnamie było więcej tego samego, tylko w Kambodży i Laosie. Odpowiedzią na bezskuteczność nalotów na Irak była jeszcze większa liczba nalotów na Irak. I tak dalej… „Największy mąż stanu stulecia”, jak go kiedyś tytułowano, nie był zdaniem Grandina patronem polityki realistycznej. Stworzył raczej most czy wspólną platformę, na której potem mogli się rozsiąść zwolennicy amerykańskiej supremacji – antykomuniści, neokonserwatyści, idealiści i liberalni interwencjoniści. Ameryka po prostu musi pokazywać swoją siłę, nie bacząc na cenę. A realizm czy idealizm to wyłącznie kostiumy i opowieści. Ideologie mają za zadanie jedynie uzasadnić niezbędne decyzje.

Dlatego Kissinger był takim przeciwnikiem rządów ekspertów, choć sam niewątpliwie reprezentował wyżyny intelektualne i robił karierę na akademii – bo są skrępowani faktami. A jak pisał w swojej polemice ze światem eksperckim w 1963 r., „są dwa typy realistów”. I wyliczał: „ci, którzy manipulują faktami, i ci, którzy je tworzą. Zachód jak nigdy potrzebuje ludzi zdolnych tworzyć swoją własną rzeczywistość”.

Mistrz sprzedaży

Być może jednak Kissinger okazał się człowiekiem „zdolnym tworzyć własną rzeczywistość” także po zakończeniu kariery politycznej. Dla wielu byłych dyplomatów i czołowych ekspertów od polityki zagranicznej koniec kariery w Waszyngtonie oznacza pewną deklasację. Owszem, publikują memuary i opasłe akademickie rozprawy, wizytują sympozja i najróżniejsze globalne szczyty, udzielają wywiadów. Ale tracą wpływ na kształtowanie wydarzeń. Kissinger przeciwnie.

Po zwycięstwie Ronalda Reagana, który głośno go krytykował podczas swoich kampanii, Kissinger założył firmę doradczą. Obecnie nie byłoby w tym nic zaskakującego, ale w szczycie zimnej wojny podobna prywatyzacja dyplomacji wciąż była relatywnie nowa. Tym bardziej że nazwisko Kissingera obiecywało klientom dostęp do ucha najmożniejszych na świecie i nawiązywanie kontaktów na najwyższym szczeblu. Po dziś dzień lista klientów firmy Kissinger Associates jest niejawna, a dziennikarze i opinia publiczna dowiadują się, kto płaci Kissingerowi za pośrednictwo i doradztwo, najczęściej za pośrednictwem sądów czy sprawozdań finansowych, które zdradzają związki z nowojorską firmą doradczą.

„Gdy zaczynał działalność cztery dekady temu, dziennikarze zadawali te same pytania, które przychodzą na myśl i dzisiaj”, pisał z okazji 100. urodzin Kissingera dziennikarz Jonathan Guyer. „Czy to etyczne, że były urzędnik państwowy wysokiego szczebla dalej zasiadał w różnych ciałach doradczych rządu, pisał rekomendacje dla Pentagonu, Departamentu Stanu czy prezydenta, doradzając w tym samym czasie firmom, które mogą na ich geopolitycznych wyborach skorzystać?”. Fakt, pytanie pozostało aktualne. Jednak prawdziwa odpowiedź byłaby dość niewygodna. Jak więc podsumował to w komicznym i celnym tytule swojego reportażu o urodzinach Kissingera Guyer: „Elity go kochają, ale z jakiegoś powodu nie chcą powiedzieć dlaczego”.

Jak bowiem zauważyli dziennikarze i reporterzy na długo przed 100. urodzinami, Kissinger wpadł na pomysł, jak spieniężyć wizerunek męża stanu i znawcy zasad działania świata twardej polityki. I spieniężał go skutecznie. Czy chodziło o prywatyzację radzieckiej gospodarki i wyprzedaż majątku krajów byłego ZSRR, czy o robienie biznesu w Chinach, czy umowy o wolnym handlu – Kissinger mógł doradzić albo obiecać pośrednictwo. Tym, którzy mogli zapłacić w walucie prestiżu lub żywej gotówce. Do dziś jego wypowiedzi o Rosji czy Ukrainie śledzone są z chorobliwą uwagą, jak gdyby lata 70. nigdy się nie skończyły i to on dalej wyznaczał kierunki polityki zagranicznej. Wielu dopatruje się w kolejnych wypowiedziach Kissingera uniwersalnych prawd, mniejszość zadaje pytanie, dla kogo teraz pracuje dr Henry. „Oczywiście, że w Davos chcą słuchać Kissingera”, kpił amerykański dziennikarz i autor bestsellerowej książki o wojnie z terroryzmem „Reign of terror” (Panowanie terroru) Spencer Ackerman. Bo jeśli jest jakaś myśl, credo czy spójna charakterystyka poglądów Kissingera w ciągu dekad, ciągnął Ackerman, to brzmi ona tak: „Zawsze mówić to, co w danym momencie establishment chce usłyszeć”.

Nie jest problemem, że Kissinger popierał masę złych, chybionych pomysłów – od wojny w Wietnamie po inwazję na Irak w 2003 r. Ważne, że popierało je w swoim czasie wystarczająco dużo innych wpływowych ludzi, by nie musiał spędzać 100. urodzin samotnie, rozmyślając nad swoimi grzechami.

j.dymek@tygodnikprzeglad.pl

Fot. AP/East News

Wydanie: 2023, 35/2023

Kategorie: Świat, Sylwetki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy