Władysław Ślazyk, zakrystian kościoła Mariackiego, samotnie wychował 20 dzieci pochodzących z biednych rodzin Pięć lat trwała zakończona kilka tygodni temu konserwacja ołtarza Wita Stwosza w kościele Mariackim w Krakowie, dzieła nieprawdopodobnie pięknego, wysokiego na 13 m, a szerokiego na 11 m. Przez 12 lat, od 1477 do 1489 r., przybyły z Norymbergi Wit Stwosz w drzewie lipowym wyrzeźbił ponad 200 figur, konstrukcja powstała z twardego dębu, a tło z modrzewia. Pracami konserwatorskimi, poprzedzonymi inwentaryzacją ołtarza wykonaną metodą skaningu laserowego 3D, kierował interdyscyplinarny zespół prof. Jarosława Adamowicza, szefa Pracowni Konserwacji i Restauracji Malowideł na Drewnie Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Przy renowacji ołtarza – a koszt prac wyniósł 13,7 mln zł – pracowali fachowcy z wielu dyscyplin, wspomagani przez naukowców oraz badaczy nie tylko z Polski, ale i z zagranicy. Dzięki ich wysiłkom dzisiaj ołtarz jest jeszcze piękniejszy. Korzystając z XIX-wiecznych fotografii, odsłonięto pewne elementy dawnej polichromii gotyckiej, zmieniono niektóre kolory tła, czerń zastąpiono czerwienią, w scenie głównej w drugim planie zmieniono usytuowanie apostołów, a dwóm aniołom nawet pozamieniano skrzydła. Ten ołtarz, będący jednym z najbardziej znanych polskich zabytków sakralnej sztuki rzeźbiarskiej, to również dzieło, z którym jestem związany emocjonalnie od lat. Mieszkam w pobliżu kościoła Mariackiego i wpatrując się w 200 nieruchomych figur wyrzeźbionych przez Wita Stwosza, poznałem jedną figurę żywą, chodzącą po kościele, nadzwyczaj podobną do tych wyrzeźbionych, z którą bardzo się zaprzyjaźniłem i której towarzyszyłem aż do śmierci w 1985 r. Był to Władysław Ślazyk, zakrystian i przez 25 lat opiekun mariackiego ołtarza. Żywy zabytek Krakowa Codziennie, kilka minut przed wybiciem godz. 12, przed ołtarzem mariackim zjawiał się mężczyzna o długich, siwych włosach, w kamizelce zdobionej tarczami szkolnymi i przy dźwiękach kościelnej muzyki celebrował otwarcie za pomocą długiej tyczki skrzydeł ołtarza, a o godz. 19 z tą samą celebrą je zamykał. Z twarzy tego człowieka biła jakaś niezwykła moc i dobroć. Godzinami rozmawialiśmy, siedząc przed ołtarzem w kościelnych ławkach, potem często odwiedzał mnie w domu. Nazywano go Wernyhorą, a dla mnie był jedną ze średniowiecznych postaci z ołtarza. Ślazyk o dziele Wita Stwosza wiedział wszystko, bo ten ołtarz, którym opiekował się od 1957 r., czyli od czasu, gdy po wojennych perypetiach powrócił do krakowskiego kościoła, kochał jak własne dziecko. Codziennie oprowadzał wycieczki z całego świata, witając podobnie każdą grupę: „Był tu już cesarz Hajle Syllasje z małżonką, był prezydent Francji de Gaulle, był premier Pompidou, a teraz wy jesteście”. Gdyby ktoś nie uwierzył, wyciągał z kieszeni sztambuch z podpisami szefów państw, ministrów, dyplomatów, prymasa Stefana Wyszyńskiego czy Andrzeja Wajdy. Nikt nie odmawiał mu swojego podpisu, każdy jego inteligentną i uduchowioną twarz zapamiętywał jak sam ołtarz. Premier Cyrankiewicz czy premier Francji Chaban-Delmas witali się z nim jak z dobrym znajomym. Jego charakterystyczna postać wzbudzała zachwyt filmowców, zagrał jako statysta m.in. w „Historii żółtej ciżemki” Sylwestra Chęcińskiego, „Z dalekiego kraju” Krzysztofa Zanussiego czy w „Weselu” Andrzeja Wajdy. Kolekcjonował metalowe odznaki z nazwami różnych miast, których zgromadził ponad 800, oraz tarcze szkolne – miał ich ponad 600. Ale mało osób wie o prywatnym życiu mariackiego zakrystiana. A całe jego życie to pomaganie innym w potrzebie, tysiące przykładów poświęceń dla dobra bliźnich. Choć był kawalerem, wychował 20 dzieci pozbawionych opieki rodzicielskiej, którym zapewnił wykształcenie i start w dorosłe życie. Pochodziły one ze Słopnic Szlacheckich lub okolic. Zajął się dziećmi swoich sióstr, które młodo owdowiały i nie były w stanie zapewnić im wykształcenia. Przyjmował do siebie również całkowite sieroty, skazane na pobyt w domach dziecka; adoptował je lub stawał się dla nich opiekunem zaakceptowanym przez sąd. Jednopokojowe 40-metrowe mieszkanie Ślazyka na pierwszym piętrze przy ul. Limanowskiego 50 w Krakowie było dla nich prawdziwym domem. Łzy zakręciły mi się w oczach i długo nie mogłem przyjść do siebie, gdy po raz pierwszy zobaczyłem, jak troszczy się o dzieci i w jakich okropnych warunkach z nimi mieszka. Nikt nie był zainteresowany załatwieniem mu większego mieszkania, władze miasta twierdziły, że to sprawa pracodawcy, czyli Kościoła, kuria uważała, że powinno to zrobić miasto. Swoje










