Czuły zazdrośnik

Czuły zazdrośnik

Jeszcze podczas pracy nad „Księgami Jakubowymi” dopytywała mnie o jaskinie pod Częstochową, w których mogły być pochowane dzieci Franka. Zdawało się: żyje tą powieścią, jest w niej tak głęboko, że nawet kiedy nie pisze, chodzi z wykrywaczem frankianów. Jakubowym rentgenem natychmiast prześwietla każdego napotkanego znajomego, szukając niedostępnych w bibliotekach informacji, które mogłyby się przydać do powieści. Na mnie padło jako grotołaza; powiedziałem o dwóch pieczarach z jurajskich Podlesic, w których widziałem ludzkie kości, nawet nie wiem, czy z tego skorzystała – z najkoszmarniejszym w polskiej historii ministrem kultury łączy mnie fakt, że „Ksiąg…” nie doczytałem, różni to, że jednak się tego wstydzę. (A także to, że spośród pozostałych, doczytanych próz Olgi Tokarczuk wiele bardzo lubię i co najmniej „Biegunów” mam za rzecz wybitną). Pamiętam kolację u wspólnych berlińskich przyjaciół, dłubałem wtedy w „Spiskach” jako stypendysta DAAD (Olga grała tam na wielu bębenkach kilka lat przede mną) i męczyłem się jak sprinter, co to się uparł, że przebiegnie maraton.

Powieść nigdy nie była moim żywiołem, lepiłem swoje książki z krótkich wzlotów formy, opowiadaniom nadawałem wspólnotę miejsca, czasu i bohaterów, a i tak z kilometra było widać, że nazywanie ich powieściami to tylko przynęta dla wydawców fetyszyzujących ten gatunek. Tymczasem Olga zawsze była powieściopisarką z krwi i kości – ma dar snucia długodystansowych (niech będzie, że i czułych) narracji, a także życia twórczością. Piła z nami wino, a może tylko wodę, coś tam podjadała i rozmawiała, ale to była Olga zewnętrzna, fasadowa, a tam w środku cały czas nakręcał się mechanizm opowieści – kiedy powieściopisarz jest-w-pisaniu, pracuje nieustannie, pisze, nawet nie dotykając pióra.

„To pewnie będzie miało z tysiąc stron”, powiedziałem półżartem, kiedy usłyszałem, że pracuje nad tą książką już kilka lat, a ona zupełnie serio odparła, że nie wie, czy uda jej się zmieścić. Kiedy ze szczerą troską zapytałem, czy nie czuje zmęczenia, odpowiedziała rozbrajająco: „Ale ja lubię pisać. Poza tym jestem pracowita”. A potem dodała, że w ramach odpoczynku… pisze sobie taki niby-kryminał („Prowadź swój pług przez kości umarłych”). Pozostało mi westchnąć z uznaniem; wtedy też ugruntowały się moje przeczucia, że jeśli to się kiedyś skończy Noblem, będzie to nagroda ze wszech miar trafiona, bo choć talentów narracyjnych i językowych w literaturze nie brak, jako i pracusiów grafomanów, to jeśli talent niepospolity frunie w parze z pracowitością, a do tego zdolnością uniwersalizowania ludzkich trosk („pisarz umie nazwać to, co zwykli ludzie potrafią tylko pomyśleć”), mamy literaturę poważnie zagrożoną wszelkimi laurami tego świata.

Pisarz wymyka się życiu, żeby zanurzyć się w tekście; ja mam odwrotnie, zawsze wymykałem się pisaniu pod tysiącem pretekstów, żeby życia używać. Napisałem parę książek, ale nigdy w trakcie pisania nie czułem tej rozkoszy pasjonata, który wie, że tylko w tekście żyje prawdziwie, że co niezapisane, nie jest w pełni przeżyte. Pisałem przez lata dzienniki, żeby dopełnić przeżycia, ale zaniechałem tego, kiedy okazało się, że zamiast pisać, ledwie odnotowuję. Musiałbym zatem żyć dwa razy dłużej, żeby przeżyć swój żywot w pełni; nie udało się, nigdy nie wyzbyłem się dyskomfortu, że podczas gdy piszę, życie mi ucieka.

Pisarz to ten, który ma wieczny wyrzut sumienia, że życie odwraca jego uwagę od twórczości, myśli raczej o tym, ile tekstu stracił, kiedy zamiast pisać, zajmował się czymś pozaliterackim. Fantazmatem autora niepracowitego, by nie rzec leniwego, są jego własne książki, które czekają na niego niczym świeże jaja w kurniku – wysiedziane przez innych. Chodzi o to, żeby samo się pisało, żeby myśl nie musiała pokonywać drogi z mózgu poprzez palce i klawiaturę na ekran komputera – ten dystans musi być zniwelowany. To marzenie o tym, żeby w ogóle nie musieć dotykać klawiszy, być co najwyżej script doctorem własnych opowieści – marzenie o ghost writerach sensu stricto, zatem niewidzialnych, a nawet nieistniejących, a jednak piszących za mnie dokładnie to, co pomyślę, ach, nawet lepiej – wyprzedzających moją myśl, wyjmujących mi słowa z ust, podczas gdy ja tylko będę siedział przy laptopie i kiwał głową z uznaniem: tak, tak, dokładnie to chciałem napisać, świetnie wam/mnie idzie. A potem przychodzi czas narcystycznych wzruszeń, kiedy autor pochyla się nad dziełem i nie może uwierzyć, że napisał coś aż tak dobrego. Och, moje teksty są mądrzejsze ode mnie – prawi potem z udawaną skromnością na spotkaniach autorskich.

Olga Tokarczuk, na ile ją poznałem, ma tę zaiste noblowską cechę, że jest dokładnie tak mądra jak jej książki. I tego jej najbardziej zazdroszczę. Rzecz jasna, z czułością.

Wydanie: 2019, 51/2019

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy