Czyj upadek?

Czyj upadek?

Niemcy wymyślili i wynaleźli sobie Hitlera, a teraz oglądają o nim nowy film Jeszcze przed trzema, czterema laty przeciętnemu niemieckiemu pięćdziesięciolatkowi powstanie warszawskie kojarzyło się zazwyczaj z wcześniejszym powstaniem w getcie warszawskim, czasem bywało dużo gorzej: 1 września kojarzył się z jakąś jakoby wcześniejszą polską prowokacją, przekroczeniem granicy przez polską bojówkę i napadem na niemiecką radiostację. W szkołach niemieckich o ostatniej wojnie młodzież uczyła się niewiele, podręczniki załatwiały temat jak gdyby w biegu – o, była taka wojna, no właśnie była, tragiczne, wiele ofiar pochłonęła, ale Niemcy dźwignęły się z gruzów dzięki ofiarnemu wysiłkowi całego narodu (w swej zachodniej części) i wkrótce wysunęły na czoło Europy. Podobnie było z wiedzą o tamtych czasach w wielu, bardzo wielu kręgach rodzin – zazwyczaj ojciec albo dziadek walczył na froncie, bo do wojska został powołany, bo musiał, bo taki był przecież jego obowiązek, poległ albo męczył się przez wiele lat w sowieckiej niewoli, jeśli zaś przeżył i wyszedł na wolność, to odbudował siebie, odbudował rodzinę, odbudował Niemcy. Głowę dałbym, że trzech na pięciu Niemców tak przedstawiałoby swoje i rodziny swojej dzieje, jeżeliby do rozmowy o tym, co kiedyś się stało, dali się sprowokować. Nie to, że historia własnego kraju była dla nich tabu, ale jak gdyby nie wydawała się potrzebna ani na tyle istotna, żeby dla niej tracić czas i głowę, były sprawy ważniejsze. A sam Hitler? Czasem miałem wrażenie, że prawda o tym osobniku jest tak dla Niemców żenująca, iż się jej nie chciało, że się ją celowo odsuwało. Od dwóch, trzech lat następuje w tej dziedzinie dość zasadniczy zwrot. Obok ujęć fabularnych (jak np. Grassa) zaczęły ukazywać się pamiętniki dzieci czy wnuków ludzi, którzy odcisnęli na epoce III Rzeszy jakieś wyraźne piętno (w wielu wypadkach dzieci lub wnuków zbrodniarzy wojennych), także obszerne wywiady prasowe, wypowiedzi radiowe i telewizyjne z przeróżnymi uczestnikami i świadkami. Nagłe rozbudzenie szerokiego zainteresowania? Nagły zwrot, którego nawet niemieccy publicyści nie potrafią jasno wytłumaczyć. Może upływ czasu sprawił, że przestano się wstydzić? Albo wstyd stał się mniejszy? Albo coś przeciwnego. To wstydliwe zło zaczęło fascynować, zaczęło podniecać? Może wreszcie bicie się w piersi (w wypadku syna czy wnuka piersi niewinne przecież) za tamto pokolenie stało się nagle w dobrym tonie? Kto książki na ten temat kupuje, kto je czyta? Może to zwykła moda, jakich przecież co rusz, to wiele? Ale przez co spowodowana? Jest aż tyle odpowiedzi na stawiane pytania, aż tyle ich wyjaśnień, że absolutnie niczego nie wyjaśniają. Faktem jednak się wydaje, że film „Upadek” Hirschbiegela o Hitlerze trafił w dziesiątkę owej fali, w każdym razie nie ma gazety, która by się nim nie zajmowała, podobnie radio, podobnie telewizja. Jest to film bardziej reportażowy, dokumentalny niż fabularny. Jest zrobiony dobrze, jakkolwiek niektóre sceny (np. mordowania własnych dzieci przez Martę Goebbels) są przydługie, niektóre za to nieco za skąpe (jak chociażby miłosny do Hitlera stosunek Speera), można też spytać, dlaczego właśnie głównym narratorem filmu jest sekretarka Hitlera, panna Junge, jeżeli nie istota głupiutka, to na pewno setnie naiwna. Ale to w końcu nieistotne. Natomiast istotne jest (o co krytycy kruszą kopie), czy film Hitlera uczłowiecza, czy jest próbą zrozumienia wodza i usprawiedliwienia go. Otóż to ostatnie na pewno nie. Jeżeli zaś chodzi o uczłowieczenie, to nie wyobrażam sobie dobrego czy nawet tylko niezłego filmu bez ukazania złożoności takiej postaci – jeśli byłby tylko bestią pozbawioną ludzkich odruchów, to obawiam się, że reżyser nie wykroczyłby poza papierowy schemat szeleszczący na kilometr. Całe szczęście, że ukazał go także z cechami tak normalnymi jak np. skłonności opiekuńcze w stosunku do dzieci, uprzejmość wobec sekretarek, i nie rozumiem tych, którym to przeszkadza, taki przecież był. Bo nieomalże równocześnie (głaszcząc malucha po główce) potrafił wydać rozkaz zastrzelenia swego szwagra, który opuścił w Berlinie znajdujący się w rozsypce oddział i poszedł do swego mieszkania się wyspać, nie mówiąc już o sypiących się gęsto w czasie filmu wyrokach śmierci, które w furii wywrzaskuje na generałów nieodpierających Rosjan gdzieś tam na nieistniejącym już froncie dywizjami, których już w rzeczywistości nie ma. Czy jednak film

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 43/2004

Kategorie: Opinie