Dalej od Europy
Niezależnie od ostatecznego wyniku wyborów prezydenckich – którego, pisząc ten felieton, oczywiście jeszcze nie znam – jedno wydaje się pewne: Polska na kilka lat znajdzie się dalej od Europy. Wskazuje na to niemal wszystko. Wynik wyborów parlamentarnych, w których większość zdobyły partie antyeuropejskie, w najlepszym zaś razie sceptyczne wobec idei europejskiej. Osobiste predyspozycje obu kandydatów prezydenckich, z których żaden nie włada żadnym zachodnim językiem ani nie zna bliżej żadnego kraju europejskiego. Przebieg kampanii prezydenckiej, w trakcie której przedstawianie się w szatach antyeuropejskich uważano za atut. Lech Kaczyński zadeklarował przecież, że nie pojedzie do Niemiec, którym nie może wybaczyć okupacji i powstania warszawskiego, tak samo zresztą jak nie pojedzie do Rosji, której nie może wybaczyć niczego. Tusk, przestraszony przez Kurskiego niejasną historią wojenną jego dziadka i jako gdańszczanin podejrzany o sympatie proniemieckie, będzie zaś robił wszystko, aby temu zaprzeczyć, wdziewając kostium lokalny i patriotyczny. Na koniec wreszcie wystąpienia parlamentarne Jana Rokity, łącznie z „Nicea albo śmierć!”, dają przejrzyste świadectwo jego niekompetencji w polityce europejskiej. Trudno też nie widzieć, że rzeczywistym, ważnym zwycięzcą w tych wyborach jest Kościół katolicki, bądź to w postaci ojca Rydzyka, reprezentującego antyeuropejską ekstremę, bądź też Episkopatu, do którego pielgrzymowali usilnie obaj kandydaci. Ale Kościół polski się zmienia. Nie jest już tak wyraźnie powiązany z Rzymem, gdzie zasiada papież Niemiec, starając się być w zamian coraz bardziej kościołem narodowym. Od zakończenia pontyfikatu Jana Pawła II w polskim Kościele katolickim umacnia się więc eurosceptycyzm, będący jego naturalnym odruchem, hamowanym dotąd przez zmarłego papieża. Wszystko to nie oznacza oczywiście, że nowy rząd nie będzie się wykłócał z Unią Europejską o pieniądze, fundusze i dopłaty, traktując Unię jako dojną krowę, która zresztą ma coraz mniej mleka. W dal jednak zdaje się odjeżdżać „legenda Europy”, jak zatytułował swoją nową książkę Piotr Kuncewicz. Pisząc o polskich staraniach o wejście do Unii, Kuncewicz stwierdza z goryczą: „W kółko powtarzano, ile na tym zarobimy, jakie dopłaty dostaną rolnicy, jakie będą uprawnienia przedsiębiorców, co zdrożeje, co potanieje, komu sprzedamy rzepak, a komu świnie. To nie były zaloty do ukochanej, to były propozycje składane kurwie”. Kuncewicz ma rację. Europa jako „ukochana”, a więc jako idea historyczna, wartość moralna czy szlachetna utopia przyszłości była w tym wszystkim nieobecna. Sentymentalni intelektualiści wznosili co prawda tkliwe westchnienia do wspólnych śródziemnomorskich korzeni, ale w praktyce politycznej przemieniało się to w niedorzeczną walkę naszej dyplomacji o invocatio Dei w preambule do konstytucji europejskiej. Staraliśmy się też, poszerzając Europę, wprowadzić do Unii Ukrainę (wiódł ślepy kulawego, swoją drogą), ale milczeniem zbywano wszelkie myśli o Europie federacyjnej, a więc o państwie europejskim jako możliwym i logicznym finale tej drogi. Byliśmy i jesteśmy nadal beznadziejnie dalecy od polemiki pomiędzy Europą socjalną a Europą liberalną, to znaczy w praktyce amerykańską. Niewiele też obchodzi nas rozpalająca dzisiaj europejskie umysły dysputa o przyjęciu do Unii Europejskiej Turcji. A ta akurat kwestia ma wielkie znaczenie. Oczywiście, że jest w tym zamysł praktyczno-polityczny, a więc próba zrobienia z Turcji pomostu pomiędzy naszym kontynentem a światem islamu, co może wytrącić islamskim ekstremistom argument walki z Europą jako siedliskiem białego diabła. Ale jest w tym także problem kulturalny. Członkostwo Turcji w UE przekreśli debaty o chrześcijańskich i rzymskich korzeniach Unii, tak samo zresztą jak w sferze idei pomysł ten podważyła już jakiś czas temu pomnikowa praca prof. Karola Modzelewskiego o „Barbarzyńskiej Europie”, która pokazuje, że podstawy Europy średniowiecznej formowali nie tylko Rzymianie i księża, lecz także pogańscy najeźdźcy Rzymu, Wandalowie, Hunowie, Goci. I również w jakimś stopniu Słowianie. Przeciwnicy unijnego akcesu Turcji, także w Polsce, widzą ją jako obce ciało na naszym kontynencie. Paradoks jednak polega na tym, że Polska akurat jest ostatnim krajem, który powinno to razić. Wystarczy bowiem przypomnieć sobie nasz kontusz szlachecki czy naszą karabelę, aby zrozumieć, jak dalece my, zwycięzcy spod Wiednia, zostaliśmy sturczeni. Do tego stopnia, że na Kielecczyźnie na własne oczy oglądałem kiedyś autentyczny ośmiokątny budynek haremu, który jakiś szlachciura, powróciwszy spod Wiednia, postanowił wznieść obok swego dworku, uznając obyczaj muzułmański za milszy









