Dlaczego odchodzę z TVP

Dlaczego odchodzę z TVP

Nie gram z nimi. Nie chce się kotłować w tym tygielku Jolanta Pieńkowska – Odeszła pani z „Wiadomości”, pożegnała się z widzami. Czy to nie walkower? Nie chciała pani powalczyć z programami Polsatu i „Faktami” TVN? – Żeby walczyć, trzeba chcieć. A mnie od jakiegoś czasu już się nie chce. – Dlaczego? – Ile można walić głową w ścianę? To nie jest tak, że miałam nagłe olśnienie i powiedziałam sobie: OK, odchodzę z telewizji! To był proces, decyzja dojrzewała, to narastało. Pierwszy sygnał przyszedł dwa lata temu – afera Rywina i nieprawdopodobne manipulacje przy materiałach. W telewizji jest tak, że przed programem wydawca i prowadzący razem czytają materiał przygotowany przez reportera. Poprawiają tekst i dopiero wtedy reporter zaczyna montaż. Tymczasem było tak, że czytaliśmy ten materiał, zatwierdzaliśmy tekst, reporter szedł na montaż, dalej przygotowywaliśmy program, „Wiadomości” się zaczynały, a na antenie ukazywał się zupełnie inny materiał. Były powycinane fragmenty, powstawiane jakieś rzeczy. – Kto to zmieniał? – Dyrektor TAI, Janusz Pieńkowski. Był na tyle sprytny, że np. szedł na montaż i zmieniał. W lutym ub.r. nie wytrzymałam, powiedziałam szefowi redakcji, że mam dość tej sytuacji. Więc zostałam wezwana na rozmowę do Pieńkowskiego, który wysłał mnie na trzytygodniowy urlop. I zaraz zaczęły się telefony od kolegów: dyrektor zaciera ręce, że po tych trzech tygodniach nie będę już miała do czego wracać. Pomyślałam sobie, trudno. Ale zostałam zaproszona do prezesa Kwiatkowskiego; zorientował się, że moje odejście nie wyjdzie mu na dobre, więc zaczął mnie namawiać do skrócenia urlopu. Zgodziłam się! Na to Pieńkowski powiedział, że anulowania tego urlopu podpisać nie może… Jeśli się funkcjonuje w czymś takim od dwóch lat, to już naprawdę nie chce się walczyć. – Ale podczas afery Rywina widać było wyraźnie, że konkurencja jeździ po was przede wszystkim dlatego, że chce was osłabić, a w mniejszym stopniu dlatego, że jest oburzona. Na zasadzie: znalazło się słaby punkt przeciwnika i się go wykańcza. – Tylko że ja miałam poczucie, że to telewizja publiczna jest winna. Że nie mamy prawa z podniesionym czołem spojrzeć w oczy konkurencji i powiedzieć: nie macie racji w tym, co robicie. Paliły mnie te manipulowane materiały. W o niebo lepszej sytuacji byłaby TVP i wtedy, i dziś, gdyby nie było w niej Janusza Pieńkowskiego, który był politycznym komisarzem, wiernopoddańczym wobec Leszka Millera. Pracując w TVP 14 lat, nigdy z czymś takim się nie spotkałam. Pieńkowski to był koszmarny błąd – i telewizji publicznej, i Millera. Bo nawet jeśli nie znosi się tego lub innego premiera, to gdy zrobi on coś dobrego, dziennikarz chce to pokazać jak najlepiej. To sprawa warsztatu. Ale gdy się jest naciskanym tak nachalnie, robi się byle co, a nie materiał. Moje codzienne boje – Sądząc po wynikach oglądalności „Wiadomości” za pani czasów, wskaźnikach pani popularności, nie było tak źle. – Bo ze mną nie było łatwo. Kłóciłam się, płakałam, krzyczałam, nawet się obrażałam. Ale ile można? Kiedy prowadziłam program, starałam się, żeby wyglądał on tak, jak chcę. Żeby były w nim takie tematy, jakie chcę. I przygotowywane przez tych reporterów, których chcę. Więc ci, którzy nie dostali tematu, szli do kierownictwa i się skarżyli. Łatwo sobie wyobrazić, jak się pracuje w takiej atmosferze… Dziennikarz powinien koncentrować wszystkie siły na zrobieniu dobrego materiału, a nie na walce z szefami, na jakichś podchodach. – Jakich? – Ciągle coś było. Jak nie przymusowy urlop, to wycofanie z prowadzenia „Wiadomości” w niedziele. Potem na kolegium szefów redakcji mówiono: poczekamy na reakcję, a później odetniemy jej „prestiżowy” poniedziałek, później wtorek… Sama słyszałam, że zostaję zdjęta z niedziel za rozmowy w radiowej Trójce o sprawie Rywina. Potem było już szukanie – a to, że Pieńkowska reklamowała łóżka, bo tak dała się sfotografować, a to, że reklamowała kosmetyki w „Twoim Stylu”… Boże, byłam tam w jury od pięciu lat, miałam na to zgodę ówczesnego szefa TAI, Michała Maliszewskiego. Dzwoniono więc do niego, żeby przypadkiem do tego się nie przyznawał… Jeśli jest się w czymś takim, to w pewnym momencie człowiek zaczyna szukać innego miejsca – takiego, w którym chciałby być, pracować. Żeby nie było nic z tych rzeczy, które przyprawiają cię o ścisk żołądka, o nerwy, o brak pewności, co będzie dalej. – Tak myśli przynajmniej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 43/2004

Kategorie: Media