Ogrom rzezi na Kresach był spowodowany nie tylko uwarunkowaniami politycznymi i nacjonalizmem. Dużą rolę odegrały motywy psychologiczne Zainspirowany publikowanymi przez „Przegląd” interesującymi i przerażającymi materiałami historyczno-dokumentacyjnymi (np. Krzysztof Wasilewski „Rzezie na Kresach”, nr 28), obrazującymi rozliczanie się Ukraińców z Polakami w końcowym okresie II wojny światowej oraz na początku wolności i pokoju, spróbowałem zaproponować inne, nieco łagodniejsze podejście do tych krwawych wydarzeń. Ogrom nieszczęść dziejących się na Wołyniu był spowodowany nie tylko uwarunkowaniami politycznymi i nacjonalizmem. Dużą rolę odegrały motywy psychologiczne natury uniwersalnej. One stymulują zło i cierpienie, gdy są chytrze podżegane przez ludzi załatwiających swoje cele polityczne. Dlaczego zabijano, często masowo? Czemu w tak okrutny sposób? I na taką skalę? Bo „wyzwoliciele” Ukrainy działali z reguły w grupach. Oczywiście zawsze przez kogoś kierowanych. A dowódca watahy też miał zwierzchnika. Możliwe, że w iluś przypadkach owi wyżsi dowódcy nie przewidywali, że obcych ruguje się w warunkach tyle razy zaprzeczających człowieczeństwu. Nie każdy musiał wykonywać katowskie polecenia. Również w stosunku do dzieci. Zdarzało się zapewne, że odmowa realizowania rozkazu groziła śmiercią i torturami. Bezwzględność dotykała także Ukraińców, którzy nie mieli ochoty krzywdzić Polaków, sąsiadów, czasem nawet bliskich. Nie każdy z wyzwoleńczej partyzantki robił, co robił, w zgodzie z własnym sumieniem. Ale byli z pewnością tacy, którzy makabryczne polecenia wykonywali, bo to im dawało radość. Mogli wreszcie uzewnętrzniać bezkarnie umiłowanie zadawania cierpienia. Podkręcać do bestialstwa łatwiej ludzi niewykształconych. Ich wrażliwość bywa mniejsza. Jednostki słabsze wewnętrznie poddawały się atmosferze zbiorowych napadów. Pole do popisu mieli wreszcie ci, którzy w zwyczajnych warunkach – jako mniej groźni fizycznie – musieliby tchórzyć albo ustępować. Trochę w myśl zasady, że w grupie napastników najgroźniejszy z reguły i najbardziej zaczepny jest właśnie osobnik „mikry”. Czuje za sobą potęgę kolegów, nieraz dryblasów. Taki „prawie nic” najbardziej kopie leżącego, bo wreszcie ma szansę i on… Dlatego spece od samoobrony wiedzą, że w „spotkaniu” z grupą napastników najszybciej i najmocniej trzeba uderzyć tego najwątlejszego. Takie działanie zmniejsza odwagę pozostałych, nie chcą ryzykować. Wydarzenia takie jak wołyńskie i im podobne przebiegały nieraz według powszechnie praktykowanych prostych reguł i mogły się zdarzyć (i zdarzały się) także w innym miejscu. To nie znaczy, że bronię oprawców. Uzasadnienie agresji nie musi być istotne ani przekonujące. Na wiejskiej zabawie wystarczył spór o dziewczynę albo to, że młodzieńcy byli z innej miejscowości, tym bardziej z tej od lat uważanej za wrogą. Wystarczyło nie takie słowo, krzywe spojrzenie. W ruch nagle szły pięści, butelki, sztachety, orczyki. Zdarzały się wtedy ciężkie pobicia, czasem ostrymi narzędziami i ze skutkiem śmiertelnym. Bardzo rzadko powodem były różnice pochodzeniowe, etniczne, bodaj z wyjątkiem szczególnie nielubianych Cyganów. Piszę o tych anomaliach w czasie przeszłym, ponieważ moda na ludowe bijatyki minęła 50-40 lat temu. W miarę jak przybywało młodych kształcących się, coraz bardziej nie wypadało stawać po stronie prostackich awanturników. Przeciętny z wyglądu albo nawet mizerny uczeń technikum bądź student uprawiający dżudo w tradycyjnych niedzielnych zapasach wiejskich swobodnie kładł niepokonanego dotąd osiłka. Miejscowy autorytet się przemieszczał. Teraz było ważne, co mówił ten z internatu, akademika. Jeśli na zabawie, w sytuacji konfliktowej, powiedział: „zostawcie go”, to odchodzili. Coraz bardziej liczyły się grzeczność i dobre towarzystwo. Wykształconych przybywało. Bezmyślne bijatyki odeszły do wspomnień. Dlaczego pozwoliłem sobie na dygresję? Żeby powiedzieć, że np. owe wołyńskie wydarzenia albo nie miałyby miejsca, albo ich przebieg nie przybrałby tak tragicznego charakteru, gdyby… Owszem – jest kwestia jakiejś odpowiedzialności za tamte dramaty, ale najistotniejsze, żeby wyciągnąć wnioski z tego, co się wtedy tam wydarzyło. Na pewno warto podnosić poziom wykształcenia społeczeństw. Mniej lub bardziej wyraźnie wpływa ono na łagodzenie postępowania jednostek, szczególnie w sytuacjach „krawędziowych”. Gdy więcej jest osób wykształconych, solidnie wyedukowanych, łatwiej zorganizować się przeciw złu i podłości. Naród czy społeczności łatwiej przekonać do zaniechania działań drastycznych w określonej sprawie. Większa jest szansa na wywołanie dezaprobaty dla pomysłów szaleńczych, wtedy kiedy można jeszcze zapobiec ich realizacji. To w wielkiej mierze dzięki likwidowaniu analfabetyzmu w różnych krajach, dzięki
Tagi:
Stanisław Turowski