Nie odpuszczajcie

Nie odpuszczajcie

Kochani młodzi, jestem z Wami z całych sił. Kraj jest nasz i trzeba wrzeszczeć Dziewczyny, bardzo was podziwiam i szanuję za to, że domagacie się z takim uporem swojego. Brawo!!! Nie mogę iść z Wami, bo słabo chodzę (jestem po wypadku samochodowym), jednak krzyczę razem z Wami, chociaż mnie już nie słychać, ale swoje już wykrzyczałam. Już w 1990 r., po wyborach, kiedy prymas wszedł butnie do polskiego Sejmu, śpiewając: „Boże, coś Polskę”, krzyczałam: „Uwaga, szykuje się państwo wyznaniowe!”. Potem religia w szkołach. Krzyczałam: „Jasna cholera, wskrzesza się dumnego narodowego kołtuna z głupim pustym czerepem i Matką Boską w klapach”. Awanturowałam się w latach 90., że ten kłamliwy, chciwy, rozpasany Kościół jako obrońca wolności bezczelniej zaczynał zaglądać nam do sypialni, pouczać i grzebać w duszach i sumieniach. Kościół katolicki, ostoja, cholera jasna, moralności, duchowości, dobra i opieki, okradał do kości ten biedny, dorabiający się kraj. Chciwi wielebni coraz bezczelniej naciskali na władzę świecką, żądali ziemi, pieniędzy, władzy i praw. I wszystko to dostali od strachliwej władzy świeckiej, nie wyłączając rządzącej w swoim czasie lewicy. Wielebni oprócz niewątpliwie najwyższej klasy moralności mieli także najcięższy młot na czarownice – papieża Polaka. Tylko tego było trzeba narodowi czołgającemu się cierpliwie ku Zachodowi. Bezmyślnych „prawdziwych Polaków” utwierdziło to w gigantycznej megalomanii. „To my, prawdziwi Polacy, wydaliśmy na świat papieża Polaka. I to my, prawdziwi Polacy, możemy teraz dać wpierdol pedałom, a nawet Ruskim!!!”, grozili z łomem w rękach przy łagodnie aprobujących takie stanowisko klechach. Za takie poglądy i opinie o Kościele na początku lat 90. musiałam pożegnać się z częścią moich przyjaciół i znajomych, dla których nowym salonem towarzyskim stał się kościół ks. Popiełuszki. Absolutnie, koniecznie trzeba było bywać na niedzielnej mszy o dziesiątej „u Popiełuszki”. W tym czasie w 1991 r. puściłam w kabarecie piosenkę „Urzędnicy pana B.”. W piosence padły słowa: „Nie potrzebuję urzędników w moich rozmowach z panem B.”. Chodziło oczywiście o to, że modlić można się wszędzie, niekoniecznie w towarzystwie klechów. I klechy rozpętały piekło. Jeden z ważniejszych wtedy posłów na Sejm zgłosił postulat usunięcia mnie nie tylko z telewizji, ale i z Polski. Kościół oszalał. Księżulo z ambony ostrzegał komunijne dzieci, aby nie oglądały moich kabaretów, bo to grzech śmiertelny. Od początku nie miałam żadnych złudzeń co do formacji, która przejęła rządy w 1989 r. Z czym przyszli? Z jaką ideą? Z jaką wolą przemiany duchowej, mentalnej? Przynieśli na tekturze hasła: „Wolność, wolne związki i dwa tysiące podwyżki dla każdego”. Słynne 21 postulatów. I co zostało nawet z tego? Hasło naczelne: „Bierzemy sprawy w swoje ręce!”. Jakie ręce? Chłopskie, robotnicze, brudne, spracowane. To już było. Z tym przyszli? Nie było mowy o tym, kim jesteśmy, w co mamy wierzyć i co zrobimy ze sobą w nowej rzeczywistości. Nikt nie wyartykułował, jaka ma być ta wolna Polska. Jak to jaka? Wolna! To znaczy, że co? No, że wszystko wolno, tak? Profesorowie Geremek, Król, Balcerowicz i inni nawet nie próbowali sformułować nośnego duchowego hasła. Co proponowali? Powtarzali jak mantrę frazesy o braniu we własne ręce, o przedsiębiorczości i o wielkości Polaków. Dorabiajcie się, bo teraz wolno. Nareszcie wolność otwarcia własnego sklepiku. To były hasła bardzo zresztą nośne dla Polaków pragnących jak powietrza wszelkiego materialnego dobra. No i Polska wzięła w swoje ręce i pięknie się rozwijała. Jacy byliśmy dumni – forsa, forsa, forsa!!! Za wszelką cenę. Poszły w diabły wszystkie, nawet wyblakłe wartości, jak współczucie, wspieranie się w nieszczęściu, ochrona słabszych, godność ludzka. Została tylko pisana solidarycą na plakatach Solidarność – i obecny przewodniczący tej Solidarności wielmożny pan Duda. I jak ostrzegał Mickiewicz: „Wszystko przejdzie. Po huku, po szumie, po trudzie. Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie”. No i tak powoli doszły do władzy ostatnie szeregi tamtych spod stoczni. Nieszczęśni, zakompleksieni nieudacznicy niezdolni nawet do układania bruku. Za to pełni nienawiści do tych, którzy coś w życiu zrobili i robią, że się zrealizowali nawet w trudnych czasach. Trzeba im przeszkodzić, opluć, zepsuć, obrzygać i skopać. Ale żeby tego dokonać, trzeba mieć władzę za wszelką cenę i na złość postawić głupią kuchtę na czele Trybunału

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 46/2020

Kategorie: Opinie