Dobre chęci nie wystarczą

Dobre chęci nie wystarczą

Kiedy idziemy do szpitala czy do fryzjera, to chcemy, żeby zajmował się nami profesjonalista. Dlaczego w hospicjum oczekujemy wolontariuszy? Ryszard Szaniawski, prezes Fundacji Hospicjum Onkologiczne w Warszawie, o wadach i zaletach wolontariatu w opiece paliatywnej – Jest pan prezesem Fundacji Hospicjum Onkologiczne od 14 lat. Jak żyć, mając stale do czynienia z umieraniem? – Trzeba zaakceptować fakt, że umieranie to nieodłączny element życia. Od samego początku istnienia fundacji zwalczamy pomysł, że hospicjum to umieralnia. Hospicjum to nie „też” życie, to po prostu życie. Są tu chwile szczęścia – mieliśmy np. dwa śluby. Po drugie, od początku zafascynowało mnie, że ludzie, którzy stworzyli to miejsce, podchodzili do swojej pracy profesjonalnie. Mało kto zdaje sobie sprawę, że medycyna paliatywna ma charakter specjalizacji medycznej, i to w dodatku trzeciego stopnia. To znaczy, że lekarz, który chce zajmować się umierającymi, musi mieć co najmniej dwie inne specjalizacje. Współczesne hospicja zatrudniają wielodyscyplinarny zespół ludzi z prawem wykonywania zawodu: lekarzy, pielęgniarki, psychologów, terapeutów, każde powinno także współpracować z duchownym. Ci ludzie wykonują pracę o określonych standardach, musi ich być zatrudniona określona liczba w stosunku do liczby łóżek, muszą mieć udokumentowane kwalifikacje zawodowe, a nie tylko dobrą wolę. Charakter i empatia – Skąd w takim razie w hospicjum wolontariusze – bez zawodu, bez przygotowania? Wiem, że pan nie jest zwolennikiem wolontariatu. – Nie jestem, z jednego powodu. Jeśli zepsuje nam się samochód, idziemy do warsztatu, a nie do kowala, fryzjera czy jakiejś złotej rączki i chcemy, żeby naprawą zajął się fachowiec. Gdy jesteśmy chorzy, chcemy, żeby nas zbadał lekarz, możliwie najlepszy. Gdy oddajemy do szpitala kogoś bliskiego, pytamy, jak nazywa się profesor, czy chirurg jest dobry, ile jest pielęgniarek – nie oczekujemy tam wolontariuszy. Nie szukamy ich u zegarmistrza, u fryzjera, w szpitalu, a szukamy w hospicjum. Czy to przypadkiem nie wynika z założenia – nawet niewypowiedzianego – że naszym pacjentom już nie można zaszkodzić? – Wielokrotnie słyszałam taką opinię wypowiadaną głośno. – Tymczasem im można zaszkodzić tak samo, a może nawet bardziej niż każdemu innemu choremu. Fundacja zaczynała działalność 18 lat temu od razu z osobowością prawną, jako ZOZ, i od początku byliśmy krytykowani przez inne hospicja za to, że zatrudniamy profesjonalistów i im płacimy. Panuje opinia, że wolontariat jest alternatywą dla dehumanizacji medycyny. – A według pana jest? – Nie. Co innego w sytuacjach kryzysowych typu wojna, kataklizm, kiedy mamy do czynienia z wielką liczbą rannych. Wówczas profesjonalna służba zdrowia nie jest w stanie podołać ogromowi nieszczęścia, ale to chyba jedyne przypadki, gdzie mogę sobie wyobrazić wolontariat w opiece medycznej. – Czy w opiece paliatywnej nie mamy do czynienia z taką właśnie katastrofalną sytuacją? Nie brakuje profesjonalnych rąk do pracy? – Ależ brakuje, podobnie jak odpowiednich wolontariuszy. Jesteśmy pierwszą placówką stacjonarną w Warszawie, a mimo to przez wszystkie lata dorobiliśmy się 10, 15 wolontariuszy, choć przewinęło ich się znacznie więcej. Np. panie, które chciały, cytuję: „wyrywać dusze ze szponów diabła”. Przewinęły się piosenkarki, aktorki, które były tutaj dwukrotnie, a do dziś opowiadają, że pracują w hospicjum. Był chłopak, przeszkolony, który – pewnie z dobrego serca – nakarmił chorego po tracheotomii herbatnikami. – W jaki sposób? Przez rurkę? – Nie wiem. Nie było mnie przy tym, nie było również pielęgniarki. – Dlaczego go nie pilnowaliście, dlaczego was przy tym nie było? – W hospicjum byli wszyscy, ale nie da się chodzić za wolontariuszem krok w krok, bo wtedy jego praca staje się strasznie droga, jest bez sensu. Dlatego uważam, że leczyć, opiekować się chorymi mogą tylko ludzie profesjonalnie do tego przygotowani. Był okres, gdy współpracowaliśmy z dużą grupą wolontariuszy w opiece domowej. Zdarzało się, że do chorych docierała morfina przed zleceniem lekarza. – Skąd się brała? – Nie wiem. Czasami zdarzało się odwrotnie, wolontariusze mówili pacjentowi czy rodzinie: „Nie bierz, bo wpadniesz w nałóg, staniesz się narkomanem”. Kazali odstawić leczenie, a stosowali jakąś maść na szczury. Kupowano jakiś preparat odchudzający, bardzo wtedy popularny wśród dziewcząt, rzekomo jako odżywkę dla chorych, bo miał aminokwasy, a pościel dla tych biednych ludzi, jak wskazywały rachunki – adamaszkową.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 44/2008

Kategorie: Kraj