Bez uprzedzeń Dyskusja na temat stanu wojennego toczyła się na serio jedynie przed Trybunałem Stanu. Ludzie solidarnościowi powtarzają od lat w kółko te same poglądy, w które sami nie wierzą. Żadna istota myśląca nie może być naprawdę przekonana, że w roku 1981 czy następnym nie groziła zbrojna interwencja radziecka. Psychologiczna historia komunizmu pokazuje, że ludzie mogą wmówić sobie i głosić poglądy, które w głębi duszy, a nawet niekoniecznie w głębi, uważają za fałszywe. Fala potępień generała Jaruzelskiego, jaka każdego grudnia wylewa się na gazety i ekrany, jest przejawem orwellowskiego podwójnego myślenia. Przeklina się stan wojenny nie dlatego, że dostrzega się w nim jakieś straszliwe zło, ale dlatego, że te potępienia robią wrażenie na przeciwnikach politycznych. Ludzie z aparatu PZPR nie tylko utracili monopolistyczną władzę, ale także wolność myślenia, założywszy, że ją w PZPR mieli. Politycznie podnieśli się z początkowej klęski, ale intelektualnie są dogłębnie zniewoleni przez kłamliwą propagandę obozu solidarnościowego. Sam generał Jaruzelski dał zachętę do krytyki stanu wojennego, mówiąc, że było to mniejsze zło, jak gdyby w polityce istniało coś lepszego niż mniejsze zło. Czyste dobro nie istnieje w realnym świecie. Dyktatura proletariatu była ustrojem złym, ale czy rządy solidarnościowe są czymś innym niż mniejszym złem? Pod koniec lat 70. proces dekomunizacji nabrał przyśpieszenia. W latach 1980-1981 zaistniała poważna groźba, że zostanie on cofnięty przez wojskową interwencję ZSRR i jego satelitów. Według Lecha Mażewskiego, jednego z nielicznych pisarzy politycznych mających odwagę obiektywizmu, dla dekomunizacji rozumianej jako wyzwalanie się z utopii pojawiło się też zagrożenie z drugiej strony. W książce „Powstańczy szantaż” (wydanej w serii czasopisma „Sprawy Polityczne”) pisze: „Decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego zapadła nie tylko z powodu nieustannej groźby sowieckiej interwencji. (…) Paradoks położenia Polski u schyłku 1981 r. polegał dodatkowo na tym, że daleko posunięty proces dekomunizacji mógł być zagrożony również przez próbę realizacji kolejnego płodu lewicowej wyobraźni, jakim bez wątpienia była utopia samorządnej Rzeczypospolitej”. W tamtym czasie, powiada Mażewski, istniała potrzeba zerwania nie tylko z marksizmem, ale z wszelką utopią. „A tego siłą rzeczy „Solidarność” ze swoją antypaństwową polityką nie była w stanie Polsce zaoferować. Poza tym zwycięstwo powszechnej zasady samorządu pracowniczego pogrążyłoby nas w takim chaosie społeczno-gospodarczym, że bez wprowadzenia stanu wojennego nie dałoby się zapewne skierować gospodarki na tory rynkowe. Nie ma zatem racji pierwszy prezydent III RP, kiedy pisze, że „Solidarność” miała dalekosiężną, historyczną rację, która w ostatecznym rachunku – chociaż w zgoła innej niż w 1981 r. społeczno-ekonomicznej filozofii – zwyciężyła. My, władza, mieliśmy rację aktualną, pragmatyczną”. Trudno przyznać „dalekosiężną rację” ruchowi, który w ciągu paru lat i pod przymusem tę swoją rację porzuca. „Dopiero zduszenie utopii samorządnej Rzeczypospolitej – pisze Mażewski – pozwala na kontynuowanie przemian, których elementem były negocjacje „okrągłego stołu”, wiodące do restauracji kapitalizmu i ustanowienia pluralistycznej demokracji”. Stan wojenny położył kres masowej rewolcie mamionej samorządową i egalitarną utopią i pozwolił cyganerii politycznej pokierować tym, co z niej pozostało. Podziwiam Lecha Mażewskiego za podjęcie trudu głoszenia poglądów serio w środku bezmyślnego chóru, do którego przyłącza się też postpezetpeerowska lewica ze swoim falsetem. Zachodzi automatyzm socjologiczny, któremu polityka rzadko potrafi się wymknąć: jeżeli społeczeństwo popada w anarchię, dyktatura w takiej lub innej postaci musi się pojawić. Liderzy „Solidarności” w roku 1981 nie myśleli jednak, że panuje anarchia, czuli się realną władzą, co zdradzają, mówiąc, że Jaruzelski dokonał „zamachu stanu”. (Terminologia ta przyjęła się na świecie). Stan wojenny był aktem negatywnym w takim znaczeniu, że jego ważność polega na tym, że czemuś zapobiegł. Żeby go ocenić, trzeba postawić pytanie o inne realne możliwości, pytanie typu: co by było, gdyby. Na takie pytanie potrafią odpowiedzieć z sensem jedynie ludzie bezstronni, i to nie wszyscy. Trzeba by o to pytać Helmuta Schmidta, Henry’ego Kissingera, Giscarda d’Estaing, Mitterranda, szkoda, że nie żyje. Polityk z prawdziwego zdarzenia kroku nie zrobi, nie stawiając sobie pytania, co by było, gdyby, co będzie, jeżeli. Niestety, w Polsce prawie każdy, kto ukończył jakieś szkoły, jest zainfekowany politycznym gnostycyzmem nazywanym ogólnikowo „romantyzmem”, uchodzącym za szczególnie wzniosły i zobowiązujący
Tagi:
Bronisław Łagowski









