Dorzynanie dyplomatów

Dorzynanie dyplomatów

b060314d 14th March 2006 North Atlantic Council Meeting in ISAF Format Left and right: Ambassador Humayon Tandor (Ambassador of Afghanistan, Brussels) talking with NATO Assistant Secretary General for Operations, Adam Kobieracki.

Polska często nie tylko nie popiera kandydatur Polaków, ale nawet je torpeduje Prawie 10 lat temu Ministerstwo Spraw Zagranicznych przygotowało pismo – w odpowiedzi na interpelację posła PiS Arkadiusza Mularczyka – na temat roli Polski i Polaków w międzynarodowych instytucjach i kosztów naszej działalności w ich ramach. Uczestniczymy, obsadzamy stanowiska, płacimy składki do budżetu OBWE, NATO i UE – co oczywiste – ale na liście znalazły się też Międzynarodowa Organizacja Frankofonii i Spotkania Konsultatywne Stron Układu w sprawie Antarktyki. Jesteśmy obecni w kilkuset organizacjach, zarówno tych z pierwszych stron gazet, jak i w grupach, których praca i postanowienia mają wyłącznie ekspercki i niszowy charakter. Po lekturze interpelacji można było mieć wrażenie, że Polska za dużo płaci za członkostwo w instytucjach międzynarodowych i chyba nie za bardzo nam się to „opłaca”. Ministerstwo odpisywało wtedy grzecznie, że udział w międzynarodowych organizacjach to dla Polski przede wszystkim korzyść, nie koszt. I że według tych kryteriów należy go oceniać. Dziś, zdaje się, już nikt podobnych wątpliwości nie podnosi. Niekoniecznie dlatego, że jest lepiej, a Polacy są tak mocni w światowych instytucjach. Eksperci oceniają raczej, że po latach zaniedbań, chaotycznej „dekomunizacji”, wskutek czasem obiektywnych trudności, a czasem autosabotażu i stawiania interesu partyjnego nad dobro Polski, gramy poniżej swoich możliwości. Według najsurowszych ocen zaś – także poniżej możliwości, które przy wszystkich ograniczeniach i bilansie sił miały II RP i PRL. Dlaczego? W UE i tak nieźle Ostatnie sprawozdanie Komisji Europejskiej wskazuje, że Polacy w instytucjach unijnych stanowią mniej niż 5% personelu. To dużo czy mało? Jak wiele rzeczy w UE również proporcja urzędników z danego państwa członkowskiego wyliczana jest za pomocą algorytmu uwzględniającego liczbę ludności kraju. Według tego algorytmu Polska powinna obsadzać 8,2% wszystkich stanowisk. Jesteśmy więc sporo poniżej limitu. Mowa tu rzecz jasna o stanowiskach w administracji europejskiej, nie wśród reprezentantów politycznych – jak w Parlamencie Europejskim – czy wśród komisarzy, gdzie umówiono się na to, aby każdy kraj UE mógł liczyć na „swoją” tekę. Tam, gdzie ważne są kompetencje, możliwości i chęć pracy w europejskiej administracji, Polaków jest mniej niż dostępnych dla nich miejsc. Co więcej, gdy rozbijemy te liczby na kategorie zatrudnienia i obejmowane stanowiska, szybko wyłoni się kolejna prawidłowość. Polaków jest mniej, niż być powinno, na najwyższych szczeblach biurokracji – ponadprzeciętnie więcej zaś na niższych. Na pewnym poziomie w instytucjach UE kilkakrotnie liczniejsza od polskiej jest reprezentacja dużo mniejszej Irlandii, o Belgii z oczywistych powodów już nie wspominając. Grupa, w której Polacy i Polki bezapelacyjnie wygrywają pod względem liczby zatrudnionych, to z braku lepszej nazwy „wykwalifikowani asystenci” – w połowie stawki, jeśli chodzi o kompetencje i zarobki. Oczywiście wiele instytucji nie prezentuje podobnie drobiazgowych wyliczeń i nie ma dokładnych zasad przydziału. Dlatego proste porównania – czy liczymy się bardziej niż sąsiedzi, czy radzimy sobie lepiej niż wcześniej, czy gonimy czołówkę – nie zawsze są możliwe. Na to samo zwraca uwagę Jan Truszczyński, dyplomata, jeden z negocjatorów naszego przystąpienia do Unii, pierwszy Polak na stanowisku dyrektora generalnego w Komisji Europejskiej. – Obiektywnych mierników wykorzystania krajowego potencjału w instytucjach międzynarodowych nie ma. Bezpieczniej powiedzieć, że nie wykorzystujemy maksimum naszych możliwości na stanowiskach kierowniczych, a na pozostałych jest już z tym bardzo dobrze. Zaraz jednak Truszczyński dodaje, że on sam jest na emeryturze, podobnie jak drugi dyrektor generalny w Komisji z naszego kraju, Jerzy Plewa. Jarosław Pietras, jedyny Polak na tym szczeblu w Sekretariacie Generalnym Rady Unii Europejskiej, również zbliża się do wieku emerytalnego, „a następców nie widać”. Młodszej generacji jest trudniej ze względu na długą i sformalizowaną drogę awansu, kolejne szczeble, które trzeba przejść, i wymogi wieloletniego doświadczenia w administracji. Od innego rozmówcy słyszę jednak anonimowo, że gdyby polscy politycy i urzędnicy w UE bardzo chcieli i byli zdolni do inwestowania w młodszych, czasem nawet agresywnie i na granicy zasad – jak ich niemieccy odpowiednicy – to i rezultaty byłyby inne. Czy to źle, że nie ma „naszych”? – Komisja Europejska nie jest prostacką machiną służącą do przepychania swoich interesów narodowych. Ale jeśli jakiś kraj ma pięciu czy sześciu dyrektorów generalnych, jest to dla niego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 21/2020

Kategorie: Kraj