Wojsko zmaga się ze skutkami rezygnacji z zakupu śmigłowców wielozadaniowych Miały być 3 mld euro offsetu i ponad 3 tys. nowych miejsc pracy (w Łodzi, Radomiu oraz u mniejszych poddostawców z całego kraju). I ośrodek badawczy dla co najmniej 30 inżynierów. Połowa maszyn powstałaby w Polsce, pierwsze trafiłyby do armii w 2017 r. Lotnicy spod znaku biało-czerwonej otrzymaliby trzy symulatory (pod jeden, w Darłowie, postawiono już fundamenty), zyskując niezależność szkoleniową. Komandosi, marynarze i żołnierze wojsk lądowych mieliby maszyny z najwyższej półki, w przypadku dwóch pierwszych rodzajów sił zbrojnych w liczbie zaspokajającej niezbędne potrzeby. Z 50 zamówionych śmigłowców dziś latałoby ponad 30, ostatnie Wojsko Polskie odebrałoby w przyszłym roku. Niestety, pięć lat temu na drodze do realizacji tych planów stanął Antoni Macierewicz. Ówczesny szef MON stwierdził, że francuskie caracale są za drogie (kosztowały tyle, ile zobowiązania offsetowe) i że on znajdzie lepsze rozwiązanie. Skończyło się na kupnie… czterech maszyn dla sił specjalnych. Po drodze pojawiło się za to sporo wątpliwości co do rzeczywistych intencji Macierewicza, stojących za decyzją o unieważnieniu kontraktu z Airbusem. Trzeba mieć nadzieję, że po upadku rządów PiS temat ten zostanie podjęty przez komisję śledczą. Niezależnie od tego wojsko już teraz zmaga się ze skutkami rezygnacji z zakupu śmigłowców wielozadaniowych. A problem dotyczy nie tylko armii – bez helikopterów trudno sobie wyobrazić ewakuację z terenów powodziowych, pomoc ofiarom karamboli (samo Lotnicze Pogotowie Ratunkowe nie wystarcza) czy choćby przerzucanie pacjentów z przepełnionych szpitali, z czym w pandemii mamy do czynienia na co dzień. Na papierze sprawy nie wyglądają tak źle – cała flota śmigłowcowa WP liczy obecnie 248 maszyn 11 typów. Wśród nich są 54 helikoptery transportowe (Mi-8/17) i morskie (Mi-14) – i właśnie one miały zostać zastąpione caracalami. Poradzieckie Mi to maszyny solidne, sprawdzone w ekstremalnych warunkach, lecz z przyczyn politycznych nie można ich zastąpić nowymi egzemplarzami. W sytuacji, gdy średni wiek tych maszyn wynosi niemal 40 lat (najstarszy Mi-8 to 50-latek), nie dziwią nieoficjalne informacje, że do lotu zdolnych jest najwyżej 25-30% śmigłowców. W przypadku Mi-14, służących m.in. do ratownictwa morskiego (misje SAR), oznacza to nie tylko problemy ze szkoleniem załóg, ale też z ratowaniem ofiar katastrof na Bałtyku. Cykliczne remonty czternastek nie zmienią faktu, że płatowce maszyn nie mają dawnych parametrów wytrzymałościowych, silniki zaś są wyżyłowane. To dlatego Mi-14 nie siadają już na wodzie, a rozbitków podejmują z zawisu, przy użyciu wciągarek. Nie są to zresztą maszyny oryginalnie przystosowane do misji ratunkowych – pierwotnie wykorzystywano je do zwalczania okrętów podwodnych (ZOP). Marynarka musiała jednak zlecić ich przebudowę, gdy Mi-14 latającym w misjach SAR skończyły się resursy. Silni homeopatycznie Przypomnijmy: w kontrakcie z Airbusem mowa była o 14 caracalach w wersji morskiej – sześciu ratowniczych i ośmiu ZOP. W 2019 r. rząd PiS podpisał umowę z włoską grupą Leonardo na dostarczenie czterech śmigłowców dla Marynarki Wojennej. Maszyny AW101 Merlin dotrą do nas do końca przyszłego roku, pełną gotowość do służby osiągną w 2024 r. Kupimy je za cenę jednostkową wyższą od caracali (całość zobowiązania wynosi 1,65 mld zł), nie zyskując przy tym żadnych korzyści offsetowych. I co najważniejsze, merliny będą ewenementem na skalę światową, łącząc cechy śmigłowców ratowniczych i ZOP. Nie oznacza to nic dobrego. Tonący ludzie nie będa mogli czekać, aż maszyna przewidziana do misji ZOP zostanie przystosowana do lotu ratunkowego. A przy czterech śmigłowcach nie ma co liczyć na gotowość do startu więcej niż dwóch maszyn jednocześnie – załogi muszą odpoczywać, śmigłowce wymagają przeglądów i napraw. Z wojska już dziś słychać, że ratunkowy charakter AW101 pozostanie jedynie opcją teoretyczną – lotnictwo morskie bardziej bowiem potrzebuje maszyn ZOP. Merliny w zastępstwie caracali to typowy przykład homeopatycznej modernizacji wojska, z jaką mamy do czynienia za rządów PiS. Były już antyrakiety Patriot oraz wyrzutnie HIMARS, których powinniśmy kupić co najmniej cztery razy więcej. Były samoloty F-35, których trzeba nam dwa razy tyle, pod warunkiem wszak, że zmodernizujemy wojska lądowe, w przeciwnym razie bowiem nie wykorzystamy 90% zdolności nowych maszyn. Wreszcie były wspomniane śmigłowce dla komandosów. Kontrakt z Francuzami zakładał dostarczenie siłom









