W miarę, jak oddalamy się od lat 80., mamy coraz mniej oporów wewnętrznych przed przyjęciem rocznicowej wersji historii, według której “Solidarność” wyzwoliła nas spod komunistycznego totalitaryzmu. Być może ta wersja kiedyś zapanuje całkowicie, ale na razie jeszcze nie zapanowała. Nie straciliśmy pamięci, a poza tym żyją (i bardzo dobrze) mniemani wyzwoliciele, na każdym kroku pokazując, czym są pod względem politycznym i moralnym. Z biegiem czasu nabywali trochę ogłady i trochę kwalifikacji i jeśli z tymi nabytkami są, jacy są, to łatwo się domyślić, nawet gdyby się nie pamiętało, jacy byli, gdy 20 lat temu zabrali się do wyzwalania Polski. Panował wówczas zbrodniczy totalitaryzm, ale “Solidarność” tak go zaczarowała, że w ciągu dziesięciu lat dał się obalić w sposób całkowicie pokojowy. Doprawdy dziwni rządzili zbrodniarze, skoro tak łatwo można było im odebrać władzę.
Bodajże wiosną 1980 roku odbyło się w Krakowie spotkanie współpracowników “Tygodnika Powszechnego” i działaczy Klubów Inteligencji Katolickiej z całej Polski. Jeśli ktoś wcześniej tego nie zauważył, tam mógł już przekonać się, że w Polsce dokonała się ważna zmiana polityczna: można już publicznie, otwarcie krytykować władzę i ustrój (jeszcze nie w mediach); istnieje nieformalna, ale spójna opozycja, która już nie da się stłumić, ani zepchnąć na margines. Nie żywiła się ona mglistymi nadziejami, przeciwnie, miała pewność, że panujący reżim już długo utrzymać się nie może. Będąc z natury pesymistą, sądziłem, że niektórzy mówcy za bardzo lekceważą przeszkody. Zapalczywe przemówienie Bartoszewskiego zostało wygłoszone z dziesięcioletnim wyprzedzeniem wydarzeń, Micewski mówił twardo i z pogróżkami pod adresem głupiej władzy, Wielowieyski jak zwykle (później dowiedziałem się, że to u niego zwykłe) był rzeczowy, poważny. Nie w szczegółach i nie co do nastroju, ale w istocie rzeczy zgadzałem się z tymi mówcami. Do Marcina Króla, Henryka Woźniakowskiego i nie pamiętam, do kogo jeszcze mówiłem: będziecie posłami, senatorami – chyba to pamiętają.
Prawie każdy poza aparatem władzy i niejeden w tym aparacie, czuł, że Polska, mając coraz silniejszą opozycję i Wojtyłę na papieskim tronie, szybko dojrzewa do nowej formy politycznej. Następował samorzutny rozwój społeczeństwa obywatelskiego: usamodzielniało się szkolnictwo wyższe, sądownictwo małymi, ale rzeczywistymi krokami zbliżało się do niezależności od władzy politycznej, rosła warstwa prywatnych producentów zwanych rzemieślnikami. Rządzący tracili pewność siebie, dopuszczano potrzebę reform i powszechne było przekonanie, że ograniczeniem dla istotnych zmian ustrojowych są już tylko warunki geopolityczne.
Gdyby rządzących wówczas zapytać, czy zgodziliby się na zalegalizowanie niezależnych od partii ugrupowań politycznych, żachnęliby się na takie zuchwałe pytanie. Ale nie od razu potrzebna byłaby ich zgoda. W istniejących wówczas warunkach niezależne siły społeczne rozwijały się same i po niedługim czasie nie można by już bez nich rządzić społeczeństwem (tak, jak później bez zgody zdelegalizowanej “Solidarności” nie można było zrównoważyć rynku i władza musiała wystawiać na pokaz puste półki i nagie haki). Żaden tryumf opozycji nad istniejącą władzą nie był oczywiście możliwy, ale nie był też potrzebny. Potrzebna była ewolucja prowadząca do liberalizmu, w trakcie której nowe siły społeczne i nowe elity zdobywałyby coraz więcej znaczenia i zbliżały się do pozycji równoprawnego z partią podmiotu politycznego. Taka ewolucja rzeczywiście się dokonywała i ze względu na warunki geopolityczne należało ją jak najdłużej kamuflować. Na początku czołową siłą legalizującej się opozycji byłaby chadecja, już mająca przyczółki w oficjalnym systemie, a przez swoje uzależnienie od Kościoła, jeszcze pod władzą Wyszyńskiego, dająca gwarancje, że utrzyma się w granicach tego, co bezpieczne z narodowego punktu widzenia. Zmiana ustroju odbywałaby się bez katastrofy gospodarczej lat 80., bez strat w kulturze i bez nagłego spadku poziomu kadr rządzących, co przyniosły później rządy solidarnościowe.
Ta wiele obiecująca ewolucja została przerwana przez pojawienie się “Solidarności”, która zaledwie przez parę miesięcy była ruchem ogólnonarodowym i bardzo szybko przekształciła się w ślepą rewoltę plebejską, na czele której stanęli niedojrzali ludzie, bez poczucia odpowiedzialności, igrający losem narodu. Pod koniec 1980 roku sprowadzili Polskę na skraj przepaści, bo akurat temu, że Sowieci w tym czasie przygotowali inwazję na Polskę, nikt nie przeczy. Nie ma w tym żadnej zasługi “Solidarności1’, że ta inwazja została powstrzymana.
Co “Solidarność” proponowała w miejsce liberalizującego się systemu? “Samorządną rzeczpospolitą”, które to hasło było kalką “republiki rad” z czasów rewolucji rosyjskiej. W swoim obrębie zdławiła wszelką rzeczową dyskusję, nawet ci, co przeżyli euforycznie 16 miesięcy, nie powiedzą, że znaleźli w “Solidarności” wolność myśli, że dostrzegli tam zadatki liberalnej kultury politycznej! Do tego ruchu garnęło się początkowo wszystko, co najlepsze i co najgorsze w Polsce; “nadeszła rewolucja – jak pisał Vladimir Nabokov – i wyrzuciła na powierzchnię bryły żyznej ziemi wraz z fioletoworóżowymi robakami, które w innych okolicznościach nigdy nie ujrzałyby światła dziennego”. Ta próba rewolucji skończyła się klęską i kompromitacją, której ci, co najbardziej zawinili, do dziś nie mogą strawić. Wielki jubileusz nie przykryje faktu, że “Solidarność” była ruchem kulturalnie i cywilizacyjnie jałowym. Pod jej władzą nie buduje się dróg, nie stawia mostów, zwiększa się przestępczość, następuje regres w nauce. Prywatyzują sobie państwo i są zadowoleni z siebie.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy