Europa ante portas!

Kuchnia polska Okrzyk „Hannibal ante portas!”, który wyrwał się Liwiuszowi, był niewątpliwie okrzykiem grozy. Czy wypada więc powoływać się nań w sytuacji, gdy już za dziewięć miesięcy ziszczą się nasze marzenia i staniemy się członkiem Unii Europejskiej? A jednak… W czerwcu we wspaniałym stylu wygraliśmy referendum europejskie, co na zdrowy rozum wydawało się nieomal niemożliwe. Przed referendum mnóstwo też mówiło się i pisało o Unii, tłumacząc jej zalety, płynące stąd nasze korzyści i szanse oraz prześlizgując się nieco nad czekającymi nas trudnościami. Jednak prawie natychmiast po referendum wszystko inne okazało się ważniejsze niż Europa. Starachowice, sprawa Rywina, obalić czy nie obalać SLD, odwołać czy nie odwoływać Millera, kto, co kiedy i jak ukradł – to są tematy, którymi dzień po dniu ekscytuje się polityka, parlament, prasa, zaś dwa największe dzienniki prześcigają się w wynajdywaniu afer w przekonaniu, że dzień bez nowej afery jest dniem straconym. Natomiast sprawa europejska schodzi na bardzo daleki plan, jeśli w ogóle jest jeszcze obecna. Czym to tłumaczyć? Myślę, że najprostszą odpowiedzią jest po prostu przekonanie, że zrobiliśmy swoje, zagłosowaliśmy jak trzeba, prezydent podpisał traktat akcesyjny i dalej już wszystko potoczy się gładko bez naszego udziału. Możliwe też, a nawet bardzo prawdopodobne jest i to, że na dnie duszy chowamy niejasną nadzieję, iż pomimo formalnych gestów za tych dziewięć miesięcy nic takiego naprawdę się nie zmieni, a jeśli Unia wkroczy do nas ze swoim prawodawstwem i swoimi regułami gry, to wówczas będziemy mieli czas się martwić. I w tym oto błogim nastroju znikają wszystkie niemal problemy, których początki widać już dookoła nas, mimo że na ich podjęcie, a choćby nawet zrozumienie, jesteśmy całkowicie nieprzygotowani. Zacznę od drobnego przykładu. Opowiada mi kierownik pewnej placówki kulturalnej na tzw. prowincji, że wystąpił oto o fundusze unijne dla prowadzonej przez tę placówkę działalności. Pomijam już kwestię, że wnioski o te fundusze zredagowane są w sposób całkowicie nieczytelny i mój rozmówca słusznie twierdzi, iż ten, kto pierwszy wpadnie na pomysł założenia biura wypełniającego poprawnie wnioski unijne, stanie się w krótkim czasie miliarderem nawet bez konieczności ukradzenia pierwszego miliona. Rzecz w tym jednak, że starostwo, będące dotąd sponsorem tej placówki, od czasu pojawienia się możliwości uzyskania funduszy unijnych umyło ręce od wszelkiej działalności kulturalnej, a nawet szerzej – inwestycyjnej w ogóle, odsyłając wszystkich klientów do Unii. Sytuacja ta wcale nie jest wyjątkowa, ale co ona oznacza? Oznacza w praktyce zepchnięcie wszelkich inicjatyw programowych lub inwestycyjnych na sam dół, do konkretnych instytucji, które – w oparciu o fundusze unijne – mają radzić sobie same, zginą albo przetrwają. Jeśli zginą, trudno, ale jeśli przetrwają, to będą mogły, i słusznie, mieć w nosie swoich dotychczasowych zwierzchników i gospodarzy. A wówczas po co nam właściwie starostwa, powiaty, województwa? Czy mają to być nadal miejsca, gdzie prowadzi się jakąś politykę, określa kierunki działania, ustala preferencje, kształtuje jakoś obraz regionu, czy też będą to jedynie pośrednicy pomiędzy polskimi instytucjami i indywidualnymi wnioskodawcami a Brukselą? Słowem – jak właściwie po wejściu do Unii będzie administrowany nasz kraj? Unia, jak wiadomo, kładzie także wielki nacisk na rozwój regionów. Jest to głęboko słuszne i w ten sposób, być może, buduje się społeczeństwo obywatelskie. Już dzisiaj kilka ważnych regionów w Polsce (m.in. Łódź, zanim dostała się w ręce p. Kropiwnickiego) buduje swoje plany w oparciu o unijną politykę regionalną. Ale przecież nie trzeba żadnej wyobraźni, aby zrozumieć, że polityka regionalna, zwłaszcza w regionach przygranicznych, stawia pod znakiem zapytania także rolę rządu centralnego i w ogóle ideę „centrum kraju” jako czegoś istotnego. Już dziś opowiada mi przedsiębiorca z Koszalina, że jeśli chce gdzieś lecieć w świat, wygodniej mu robić to z Berlina niż z Warszawy. Nie piszę o tym dlatego, że jestem tym przerażony. Przeciwnie, wyłania się z tego projekt pod wieloma względami sensowny. Ale czy myślimy o czymś takim, czy liczymy się z taką rzeczywistością, czy mamy wobec niej jakieś swoje pomysły? Nic na to nie wskazuje. Niewiele też wskazuje na to, abyśmy myśleli bardziej serio, jak powinna wyglądać

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 34/2003

Kategorie: Felietony