Fantomatyczny ból

Fantomatyczny ból

W krajach, gdzie panuje surowa cenzura, zakazane emocje polityczne nie przestają szukać na wszystkie strony sposobu dojścia do świadomości innych ludzi. Przez każdą szczelinę zakazów próbują przedostać się do opinii publicznej. Najlepsze okazje daje teatr. Pod reżimem cenzury teatr staje się instytucją polityczną, a reżyserzy i aktorzy chodzą w aureoli bojowników o sprawę narodową. Historia polskiego teatru dostarcza na to wiele przykładów. Po powstaniu styczniowym przez dwadzieścia co najmniej lat, gdy ze sceny padało słowo „pieczątka”, w teatrze następowało poruszenie, a nierzadko szlochy lub głośne brawa. Również tekst drukowany zyskiwał drugie dno, gdy autor wplótł „pieczątkę”. To słowo czyniło aluzję do powstańczego Rządu Narodowego, którego atrybutem była właśnie owa sławna pieczątka. Nadawała ona moc prawną zarządzeniom tego nieszczęsnego rządu. Jak to było możliwe, że pieczątka tak silnie podziałała na wyobraźnię narodu, tego nie wiem. Z okazji czterdziestej rocznicy wystawienia „Dziadów” w Teatrze Narodowym, a potem zdjęcia ich ze sceny, Adam Michnik napisał w „Gazecie Wyborczej”: „Sprzeciw wobec konfiskaty „Dziadów” wpisał się dla nas w najpiękniejszy nurt tradycji narodowej… Broniliśmy „Dziadów”, gdyż broniliśmy kultury, wolności i godności polskiej przed Chamem i Ciemniakiem”. Pod władzą tych ciemnych sił „miała to być Polska ocenzurowana z Mickiewicza i tradycji wolnościowej… 40 lat temu Polska demokratyczna przegrała z Polską dyktatury czarnosecinno-sowieckiej…”. Co do ostatniego zdania: nie zauważono, żeby Polska po zdjęciu „Dziadów” była mniej demokratyczna niż przedtem. Słyszałem zdania przeciwne. Profesor Henryk Wereszycki, wybitny historyk, twierdził na seminarium według dzisiejszego języka konspiracyjnym, że po 1968 r. poszerzył się margines swobody badań nad historią najnowszą. Nie prowadziłem takich badań i nie miałem okazji przekonać się, czy Wereszycki miał rację. Nie ma to może znaczenia, bo społeczeństwo nie żyje badaniami historycznymi. Zadziwia mnie afektacja i sardoniczno-patetyczny ton, z jakim Michnik pisze o zdarzeniu, jakie miało miejsce prawie pół wieku temu i które on zna od podszewki. Zastanawiam się, dlaczego ówczesne wrogości przenosi w dzisiejszą sytuację i dlaczego z taką namiętnością stara się je ożywić. Jeśli się uwzględni, że polityka historyczna kaczystów (termin uprawniony jak peronizm, frankizm czy maoizm) polegała z grubsza na tym samym i tylko inaczej rozkładała akcenty, to wystąpienie Michnika trzeba interpretować jako rywalizację w ramach obozu solidarnościowego o to, kto był i jest najbardziej zasłużonym wrogiem PRL-u, czyli tak zwanego komunizmu. Zwycięstwo Michnika, teoretycznie biorąc, jest możliwe, ale będzie ono tylko platoniczne. Korzyść odniosą rywale, bo oni mają klucze do schowków IPN-u. W tej rywalizacji Michnik może wyśmiać, wyszydzić przeciwników z postsolidarności, ale sama ta rywalizacja jest politycznie korzystna dla nich, a nie dla strony, którą on reprezentuje. Kaczyści doszli do władzy nie dzięki swoim zdolnościom – nie są zdolni, to „popaprańcy” – lecz wskutek tego, że cały obóz postsolidarnościowy wykreował i narzucił społeczeństwu mit, że nikt spoza tego obozu nie ma moralnego prawa do rządzenia Polską. Demokracja, która dała „postkomunistom” potrzymać bezużytecznie władzę rządową przez parę lat, była według postsolidarności zasadniczo wadliwa i skorumpowana. Większość społeczeństwa słyszy ciągle z tej strony: my was wyzwoliliśmy i z tego tytułu tylko my mamy prawo wami rządzić. W rywalizacji o pierwszeństwo w antykomunizmie (antypeerelizmie) wygrać muszą i wygrywają realnie nieodpowiedzialne oszołomy i półgłówki, bo ci są w tej konkurencji nie do pokonania. Pozbyć się ich i zrobić miejsce merytokracji, ludziom kompetentnym i czującym ciężar rzeczywistości można tylko w jeden sposób: wprowadzić polityczną zasadę przedawnienia. Realnie żyjemy dziś, a nie czterdzieści lat temu, i czas się w tamtą stronę nie odwróci. „Dziady” można sobie teraz odgrywać dowolną ilość razy i to powinno wystarczyć miłośnikom „Dziadów” jako rekompensata. Niektórzy tak płaczą po tamtych „Dziadach”, jakby im Dejmkowskiego przedstawienia przez czterdzieści lat brakowało. Gdy Adam Michnik pisze, że „broniliśmy „Dziadów”” przed rządzącymi Chamami i Ciemniakami, to trzeba przypomnieć (młodzi wierzą w niesamowite fantazje IPN na temat tamtych czasów) najpierw, że dzieła Mickiewicza były w PRL przed 1968 r. i po nim wydawane w setkach tysięcy egzemplarzy, do ich czytania i uczenia się na pamięć przymuszała szkoła, „Dziady” były wystawiane kilka razy. Po raz pierwszy jeszcze w czasach Bierutowskich, w 1955 r. Na przedstawieniu premierowym byli obecni najwyżsi dygnitarze komunistyczni, „ministrowie płakali”, pisał cytowany

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2008, 2008

Kategorie: Bronisław Łagowski, Felietony