Od 14 lat mieszka w Polsce. Był komandosem rządowej armii Afganistanu. Listy wysyłane do Kabulu wracają z adnotacją „adresat nieznany” Na zdjęciu sprzed 20 lat widać młodych, brodatych, po zęby uzbrojonych mężczyzn, siedzących w kucki na tle ruin zburzonego w czasie wojny domu. Na innym – wypalony przez podzwrotnikowe słońce górzysty krajobraz, zniszczone suszą sady i pola uprawne. I jeszcze to z oazą zieleni, gdzie feerią barw grają kwitnące krzewy granatowców i figowców. – To jedyna pamiątka – mówi Farid Ahmad Amarchel – jaka mi została z kraju, w którym się urodziłem i wychowałem. Był małym chłopcem w szkole podstawowej, gdy na wezwanie prezydenta Babraka Karmala Armia Czerwona pod pozorem sojuszniczych manewrów wkroczyła do Afganistanu. Pod broń powołano wówczas 120 tys. osób, a Farid bardzo pragnął być wśród nich. Chciał walczyć tak, jak robili to dziad i pradziad, potem ojciec i każdy z ośmiu starszych braci. – Byli zawodowymi oficerami, to tradycja rodzinna. Wieczorem każdy kładł przy łóżku karabin. Inaczej nie potrafiłby zasnąć. Również dla mnie broń była najlepszą zabawką. Były to na przykład dwa zbite gwoździem patyki do „strzelania” w piaskownicy, lecz pamiętam równie dokładnie zazdrość kolegów, gdy od starszych braci dostawałem w prezencie przywożone z Moskwy plastikowe karabiny-straszaki, samochody pancerne i czołgi na baterie. W ciągu roku nauki można było zrobić dwie klasy, wraz z jej ukończeniem otrzymać stopień oficerski i ubiegać się o przyjęcie na studia wyższe. Farid Amarchel wybrał akademię medyczną w Kabulu. Przygotowywał się do pierwszej sesji, gdy przyszedł rozkaz. Miał wtedy 18 lat. – Na uczelnię przyjechał oficer armii rządowej i idąc przed szeregiem stojących na baczność studentów, wskazywał palcem: „Ten, ten i ten!”. Znalazłem się wśród czterdziestki „wybrańców”. Rzucono nas do Hostu, na pierwszą linię frontu, gdzie wojska rządowe były przetrzebione i potrzebowały „świeżego mięsa”. O tym, że syn trafił na front, do 25. dywizji piechoty morskiej, rodzice dowiedzieli się po trzech tygodniach. – Ta wojna trwała już kilka lat i nikt tak naprawdę nie wiedział, czy jest wygranym, czy przegranym. Ludy i klany, zawsze pod zielonymi sztandarami, walczyły z komunistami, z islamską milicją, a najczęściej pomiędzy sobą. Od zachodnich sprzymierzeńców mudżahedini nauczyli się walki nękającej: zasadzka, szybkie starcie, rozsypka, ucieczka, i taktyki: zabij, uciekaj, nie zostawiaj śladów. Mieli kryjówki w jaskiniach, rozpadlinach skalnych, po wioskach – wszędzie. Znali każdy krzak i każdy kamień. Spali na gołej ziemi, mogli nie jeść przez miesiąc i dłużej. Nas, piechotę pancerną, miała ochraniać artyleria: wyrzutnie pocisków, wozy pancerne. Grzęzły w błocie lub utykały na stromiznach. Maszerowaliśmy kilometrami, dźwigając broń, plecaki z prowiantem, namioty, saperki, a mudżahedini atakowali w dzień i nocy. Jeden z kolegów wszedł na minę – części ciała zbieraliśmy przez kilka dni. Innego, lekko rannego, niosłem na plecach pod gradem pocisków. Poszły w jego plecy; to on mnie ratował wtenczas życie, a nie ja jemu. Gdy nie dotarły transporty z żywnością, jedliśmy nadgniłe jabłka i morele, a potem już tylko trawę i szarańczę. Z czterdziestki, która została zabrana na front prosto z uczelni, przeżył tylko Farid Amarchel. Polonez Po dwóch latach na froncie dostał pierwszą, tygodniową przepustkę i pojechał do Kabulu, do domu. Nie wiedział wtedy, że to ostatnie spotkanie ani że wojsko miało dla niego nową niespodziankę. Pewnego dnia komendant jednostki ogłosił, że wojna przygasła, więc zasłużeni żołnierze zostaną nagrodzeni za męstwo. W jaki sposób, nikt nie wiedział, podobnie jak nigdy nie poznał wyników egzaminów, które zadecydowały o studiach za granicą. Na lotnisku każdy z wybranej czternastki dostał do ręki walizkę, w której były spodnie, koszule i ciepła kurtka, pokwitował odbiór 50 dolarów i 40 rubli. Samolotem dolecieli do Termezu, pociąg zawiózł ich do Taszkentu i dalej, do Moskwy. Tu Farid otrzymał bilet i kuszetkę do pociągu o nazwie „Polonez”. Domyślił się, że jedzie do Polski. Dwudziestolatek stanął wraz z kolegami na warszawskim Dworcu Głównym – z odciskami na dłoniach od noszenia karabinu, bez znajomości języka, za to w szczególnym momencie, tuż po zakończeniu stanu wojennego. Pamięta, jak zaskoczył go spokój na ulicach; nikt nie strzelał, nikt na nikogo nie polował. Pomyślał, że zrobił dobrze, oddając na granicy
Tagi:
Teresa Ginalska









