Gaudeamus
Kuchnia polska Pierwszego października rozpoczął się nowy rok akademicki. Jest to zdarzenie banalne, ponieważ powtarza się co roku. Warto jednak zastanowić się nad prawdziwym znaczeniem tego faktu tu i teraz, to znaczy w Polsce roku 2001. Zawiadamiając o inauguracji roku akademickiego, większość stacji telewizyjnych zwracała uwagę, że chociaż studentów mamy w tym roku więcej niż kiedykolwiek, doganiając w tym względzie wskaźniki państw rozwiniętych, to los poszczególnego studenta w Polsce nie będzie lekki. Będzie miał on kłopoty z mieszkaniem, nie zdobędzie zapewne miejsca w akademiku, będzie musiał nie tylko się utrzymać, ale zdobywać pieniądze na szereg działań naukowych. Państwo też nie obsypie uczelni pieniędzmi, raczej przeciwnie. A na samym końcu okaże się, że po przejściu tej drogi przez mękę dla wielu absolwentów wyższych uczelni zabraknie pracy. Jest to, przyznajmy, sytuacja paradoksalna i godna zastanowienia. Z jednej więc strony, widać niewątpliwy pęd młodzieży do studiów wyższych, o czym świadczy fakt, że oprócz uczelni państwowych pół miliona młodych ludzi studiuje też na uczelniach prywatnych, za ciężkie pieniądze. Te uczelnie prywatne to zresztą osobny rozdział sam dla siebie. Jest wśród nich kilka szkół z prawdziwego zdarzenia, o rozsądnym programie nauczania i z niezłą kadrą naukową. Czasami nawet programy tych szkół są ciekawsze, bardziej nowoczesne i wszechstronne niż w tradycyjnych i nieco skostniałych uniwersytetach państwowych. Z drugiej jednak strony, sporo uczelni prywatnych jest zwyczajnym geszeftem służącym do robienia pieniędzy. Mój znajomy powiedział mi niedawno, że zarabia na boku w szkole artystycznej, którą założyła jakaś pani nie mająca z żadną sztuką, a tym bardziej pedagogiką nic wspólnego, mająca natomiast łeb do biznesu. Żeby założyć bowiem wyższą uczelnię, trzeba mieć w niej kadrę legitymującą się odpowiednią liczbą tytułów profesorów zwyczajnych, nadzwyczajnych i niesamowitych, a także docentów i adiunktów. Szkoły prywatne są więc eldoradem dla emerytowanych naukowców, którzy ozdabiają je swoimi tytułami, nie muszą nawet zbytnio wysilać się pedagogicznie. Natomiast studenci płacą, różne panie zbierają te pieniądze i interes się kręci. Kręci się dlatego, że – jak się rzekło – młodzież chce się uczyć. Po co? W przeszłości istniał szereg wyraźnych motywacji, aby podejmować studia wyższe. Przed wojną studiowanie oznaczało przynależność do klas wyższych, studiowała nawet młodzież ziemiańska, która nie miała przecież zamiaru uprawiać żadnego zawodu, ale należała do elity. Społeczność akademicka stanowiła też określoną grupę polityczną, stąd wybory do władz „Bratniaka” na przykład były zawsze konfrontacją, wskazującą, kto – lewica czy endecy – rządzi umysłami młodych elit. „Numerus clausus”, czyli ograniczenie dostępu do uczelni dla młodzieży żydowskiej (Polska, poza hitlerowskimi Niemcami, była jedynym krajem, gdzie antysemityzm przebierał formę prawną), oznaczał, że państwo nie życzy sobie Żydów wśród nobilitowanej przez studia elity. Po wojnie studia wyższe były instrumentem awansu społecznego. Młodzież chłopska i robotnicza przez uczelnie przekształcała się w „inteligencję pracującą”, co miało znaczenie nie tylko prestiżowe, ale i materialne, desygnując absolwentów uczelni do kadry kierowniczej różnych szczebli. Poza tym ukończenie studiów wyższych gwarantowało pracę w wybranym zawodzie i kto na przykład ukończył reżyserię filmową, ten do końca życia mógł psuć taśmę, kręcąc filmy i było to jego konstytucyjne prawo. Dzisiaj nie funkcjonuje praktycznie żadna z powyższych motywacji. Gdyby przeprowadzić lustrację naukową wśród obecnych elit – tych z listy stu najbogatszych, tych towarzyskich z pisma „Viva!” czy też tych z parlamentu – okazałoby się z pewnością, że związek studiów z karierą, pieniędzmi albo prestiżem jest nadzwyczaj luźny. Studia, jak słyszymy, nie dają pracy, niedawno czytałem wręcz wyrazy oburzenia pewnej pani zajmującej się rekrutacją pracowników, że na przykład młodzi doktorzy egiptologii krzywią się na oferty roznoszenia mleka, co oznacza, że mają poprzewracane w głowie. Młodzi ludzie, rzecz jasna, co jakiś czas wysłuchują umoralniających kazań polityków, że: „Ucz się dziecię, ucz, nauka to przyszłości klucz”, ale sami kaznodzieje są zaprzeczeniem prawdziwości tych nauk. Skąd więc, u licha, ten pęd do studiów? Znajomy młody człowiek mówi mi, że wprawdzie swoją przyszłość i pieniądze widzi zupełnie gdzie









