Gołota kontra Konopka

Gołota kontra Konopka

Osiem razy Wiesław Konopka wierzył, że nasz „White Power” wygra w ringu. Osiem razy się zawiódł. 6 października na walkę już nie pójdzie

Niedaleko Łomży rozciągają się połacie słynnego poligonu Czerwony Bór, a obok niego leży wieś Bacze Mokre. Tam żyją Konopkowie, ludzie odważni. Mało jest rzeczy, których by się zlękli, za to niektórymi zadziwiali całą Polskę. Od zawsze chodzili na grzyby na teren poligonu, co było jak chleb z masłem, ale kiedy już to robili pod ostrzałem artyleryjskim i z dzieciakami u boku, trafiali do gazet i „Teleexpressu”. W Nowym Jorku mieszka jeden z Konopków – Wiesław. Też zapalony grzybiarz, ale i zwariowany kibic bokserski. Głównie na punkcie Andrzeja Gołoty.

Mocne argumenty

Wiesiek jest bardzo popularną postacią w dzielnicy Maspeth na nowojorskim Queensie i w swojej parafii Świętego Krzyża. Znana jest jego łatwość komunikowania i przekonywania. Słowem, a i pięścią jak potrzeba. Podczas słynnej walki Andrzeja Gołoty z Riddickiem Bowe 11 sierpnia 1996 r. w nowojorskiej Madison Square Garden Konopka też tam był. W siódmej rundzie, kiedy polskiego boksera odesłano do narożnika za bicie poniżej pasa, jego trener Lou Duva zemdlał na ringu, a na widowni wybuchła bijatyka polskich i murzyńskich kibiców, Wiesiek też nie stał z założonymi rękami. Włączył się do boju, gdy jeden „Czarnecki” wyrwał koledze biało-czerwoną flagę. Baczomokrzanin trafił go w podbrzusze tak, że tamten padł. Potem pamięta już mniej. Był chyba skuteczny, bo pod halą ciemnoskórzy wypatrywali, kiedy będzie wychodził. Mogli mu jednak skoczyć, bo policja szczelnie obstawiła już Madison Square Garden i eskortowała wychodzących białych do stacji metra.
Potem, 14 grudnia 1996 r., Konopka był na rewanżowej walce Gołota-Bowe w Atlantic City, gdzie nasz bohater znowu bił rywala po jądrach, zyskując ksywkę „Jądrek”. Wiesiek nie bił się już z nikim. Potrzebę rozładowania emocji głuszył tępy gniew i podejrzenie, że Gołota robi go w balona. Wychodzący z hali Murzyni, widząc Polaków, pokazywali na tę część ciała, z którą kojarzył im się Gołota.
Ale po roku, 4 października 1997 r. znów pojechał wesołym autobusem pełnym rodaków do Atlantic City po psychoterapeutyczne dla narodowej duszy polskiej zwycięstwo Andrzejka nad Lennoksem Lewisem. Zakończyło się terapią szokową. Brytyjski Murzyn zmiótł naszego „White Powera”, jak zmiata się pierwszy śnieg ze schodów. Lekko i od niechcenia. Półtorej minuty.
Minęły kolejne dwa lata i 20 listopada 1999 r. Wiesiek Konopka raz jeszcze zaciskał kciuki za polskim bohaterem Ameryki z okazji jego walki z Michaelem Grantem. Tym razem nie pojechał już na walkę, a tylko śledził ją na wielkim ekranie nowo zakupionego 52-calowego telewizora swego przyjaciela, katowiczanina Marka Kosowskiego. Absolut szybko mieszał się z sokiem żurawinowym i lodem w szklankach. Potem zaś mieszał w głowach. Mieszał nieźle, podtrzymując nadzieję, że może teraz Gołota dowali Murzynowi za polską krzywdę w imieniu wszystkich polskich poniewieranych imigrantów. W drugiej minucie ostatniej rundy po serii ciosów Granta Gołota stracił jednak kontakt z rzeczywistością, a sędzia odesłał go do narożnika.

Pożegnanie tchórza

Za rok, 20 października 2000 r., wstawili w Detroit Gołotę do ringu Mike’owi Tysonowi. Wiesiek znów był na walce w tym bodaj najbardziej murzyńskim mieście amerykańskim, ale także bardzo polskim dzięki Polonii z przedmieścia Hamtramck. Od pierwszej rundy wiało grozą. Tyson powalił rywala potężnym ciosem, ale Gołota jakoś się podniósł i dotrwał do gongu. W drugiej rundzie nawet próbował nawiązać walkę. Nadzieja zabiła w polskich sercach. Ale do trzeciej rundy Polak już z narożnika nie wyszedł. Odmówił dalszej walki! Sala wyła ze śmiechu, a Wiesiek myślał, że za chwilę trafi go szlag i tak się wreszcie skończą jego przygody z Gołotą. Gdy schodził do szatni, posypał się na niego grad plastykowych butelek, poduszek pod tyłek, czapek, co tam kto miał pod ręką. Amerykańska publika żegnała polskiego tchórza.
To wtedy Wiesiek poszedł do sklepu. Właściwie dwóch. W jednym kupił za 23 dol. 75 centów wędkę, a w drugim latarkę, bateryjki i świeczkę (już nie pamięta, za ile). To był jego prezent dla mistrza pięści wraz z życzeniami, aby dał spokój boksowi i Polakom oraz udał się na ryby. Jakby chciał łowić po zachodzie słońca – latarka. Świeczka na pożegnanie kariery. Ten gest ironicznej i wściekłej rozpaczy Wiesława Konopki został odnotowany przez media polonijne i amerykańskie. Czy jemu samemu dał ukojenie duszy?
Gdy 27 kwietnia 2004 r. Gołota nie posłuchawszy Konopki, znów wyszedł na ring, żeby z Chrisem Byrdem bić się o jakiś tam pas mistrzowski (po pokonaniu po drodze paru „kelnerów”), Konopka jednak znów powędrował na jego walkę w Nowym Jorku, z wielkim sercem na dłoni. Po 12-rundowej młócce sędziowie orzekli remis. Świat Wieśkowi znów się skończył, bo tym razem Polak był lepszy. Ostatecznie uwierzył, że w boksie zawodowym nie ma sprawiedliwości. Rasizm, owszem. Żeby biały mógł pokonać czarnego, musi go bezwarunkowo znokautować. Na werdykt sędziowski liczyć nie można.
Dlatego 13 listopada tegoż roku, uruchomiwszy przetrzebione pokłady nadziei, znów szedł na walkę Gołoty z Portorykańczykiem Johnem Ruizem.
Nasz „White Power” wytrzymał 12 rund, ale przegrał z Latynosem. Tu Wiesiek specjalnych pretensji mieć nie mógł.
Do Chicago Konopka 22 maja 2005 r. na walkę Gołoty z Lamonem Brewsterem nie poleciał. Zasiadł przed wielkim ekranem z wielką butelką absoluta. Polano na dobry początek Był to jednak… koniec. W ciągu 53 sekund Polak trzy razy padał po ciosach przeciwnika. Gdy wstał po ostatnim, nie bardzo wiedział, gdzie jest. Sędzia poprowadził go do narożnika. Wiesiek znów poczuł się zrobiony w balona.
Nikt nie przypuszczał, że jeszcze kiedyś dobiegający czterdziestki Gołota, nienotowany w żadnych rankingach którejkolwiek z organizacji boksu zawodowego, dostanie szansę walki o jakiś pas. Kiedy Wiesiek przeczytał w polonijnej gazecie, że znowu w nowojorskiej MSG wielka nadzieja Polaków stanie do walki z 14 lat młodszym Nigeryjczykiem Samuelem „Koszmarem” Peterem, nie uwierzył. Zaraz jednak zapiały radośnie polskie media. Konopka zdecydował: IDĘ.
Już miał kupować bilet, gdy sen prysł. Kombinatorów od Dona Kinga próbujących ułożyć walkę, która absolutnie Gołocie się nie należała, przywołała do porządku telewizja Showtime, która odmówiła pokazywania „Polskiego Faularza”, „Tchórza”, „Uciekiniera” czy jak go tam jeszcze nazywano. Owszem, może Gołota sobie poboksować, ale w przedbiegach przed walką Petera. Poszedł oczywiście i na to. Ale Konopka już na to nie pójdzie! 6 października br. w Madison Square Garden już bez niego.

Koniec balu

Siedzi Wiesiek i czyta, co powiedział Dariusz „Tiger” Michalczewski. Że Gołota, jego kolega i rówieśnik, to „mięso armatnie”. Że jego wszystkie walki da się pokazać w „Teleexpressie” (bo tak szybko się kończyły), że to już naprawdę koniec balu. Na ten bal zaprosił nas Andrzej Gołota w Madison Square Garden 11 lat temu, ale tańca nigdy nie umiał poprowadzić. Nawet gdy mu w tym pomagał prezydent Rzeczypospolitej, wystawiając „list żelazny”, aby mógł wjechać do Polski i nie trafić z Okęcia od razu do pudła jako ścigany listem gończym uciekinier. Dostał taki kredyt nadziei i zaufania, jak nikt w polskim sporcie. Miał być porywający heroiczny mazur, wyszła cwaniacka polka.
Wiesiek Konopka do dziś nie wie, czy Gołota był z nim szczery, czy robił sobie z niego jaja. Czy walczył naprawdę, czy udawał? Czy to były rzeczywiste pojedynki, czy jakieś ustawianki? Prawdopodobnie nie dowie się nigdy. Ma jednak pomysł na test, kim tak naprawdę jest nasz „White Power”. Chciałby go zabrać na grzyby na poligon pod ostrzałem artyleryjskim. W okolicy rodzinnej wsi Bacze Mokre. Byłby to rewanż za nokaut Konopkowej nadziei w Gołotowym wykonaniu.

 

Wydanie: 2007, 40/2007

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy