Hulaj dusza, państwa nie ma

Hulaj dusza, państwa nie ma

Coraz więcej Polaków pyta, czy nie powraca ponury czas politycznego warcholstwa, które zgubiło Pierwszą Rzeczpospolitą

Polska nierządem stoi. W miarę jak na scenie publicznej narasta chaos, a działaniami elit coraz bardziej rządzi tyleż prywata, co brak patriotycznego namysłu nad stanem i potrzebami kraju, coraz częściej pojawiają się głosy, że po 14 latach – udanej w sumie! – politycznej i gospodarczej transformacji zapadamy się bezrozumnie w czarną dziurę kryzysu państwa.
Są tacy, którzy widzą w sekwencji ostatnich wydarzeń – począwszy od afery Rywina przez bezsilność Sejmu, który nie potrafi ani wyłonić rządu, ani stanowić sensownie koniecznych ustaw, po nieodpowiedzialne próby podważenia autorytetu i instytucji Prezydenta Rzeczypospolitej – zapowiedź czegoś znacznie bardziej złowieszczego. Prof. Łukasz A. Turski powtarza, że sekwencja zdarzeń w polskiej polityce zaczyna mu przypominać rok 1932 i Republikę Weimarską, w której – przypomnijmy – społeczne bezhołowie i słabość tradycyjnych ugrupowań politycznych otworzyły drogę do (demokratycznego!) wyboru Adolfa Hitlera na kanclerza Niemiec.

Cień brunatnych koszul

(widzianych przez pryzmat przede wszystkim rosnącej popularności krawata Samoobrony – najpopularniejszego gadżetu polskiej polityki w ostatnich latach) dostrzegają mimo wszystko na razie nieliczni. Ale wyraźnie więcej osób wskazuje na podobieństwa polskiej sytuacji Anno Domini 2004 do bałaganu politycznego w Polsce międzywojennej przed zamachem majowym z 1926 r. To wtedy przecież pojawiło się określenie sejmokracja, używane także dzisiaj w odniesieniu do gorszących wydarzeń w polskim parlamencie obecnej doby, takich jak „czarny piątek” 28 maja, kiedy niemal wszystkie kluby sejmowe do tego stopnia cynicznie frymarczyły głosowaniami w sprawie raportu na temat afery Rywina, że – ku zaskoczeniu chyba nawet najzacieklejszej prawicy – piątkowe głosowania wygrał w końcu nienawistny raport Zbigniewa Ziobry.
Jeszcze więcej Polaków pyta, czy nie powraca w naszym kraju ponury czas politycznego warcholstwa, które zgubiło Pierwszą Rzeczpospolitą. Tradycja liberum veto, której dzisiejszym przejawem wydają się osławiona okupacja trybuny sejmowej przez posła Gabriela Janowskiego czy organizowanie drogowych blokad i innego rodzaju działań, które lud zdążył już nazwać lepperiadą. Poczet warchołów polskich roku 2004 (vide publikowana obok wstępna lista takich nieodpowiedzialnych postaci) rośnie w tempie, które nawet rozsądnych i mało bojaźliwych obserwatorów polskiego życia politycznego zaczyna zastanawiać i niepokoić.
Co gorsza, warcholstwo, prywata, lekceważenie interesu ogólnego i interesu państwa nie są jedynie czy nawet głównie specjalnością niektórych ogniw władzy centralnej – pojedynczych przypadków ministrów.
Jak Polska długa i szeroka władza lokalna, państwowa i samorządowa hoduje kwiatki o podobnie smrodliwym zapachu. Wójtowie, burmistrzowie, prezydenci miast i starostowie, z radnymi na dokładkę coraz częściej działają według zasady, o której mówił książę Bogusław Radziwiłł w Sienkiewiczowskim „Potopie”, że Polska jest niczym płat sukna i kto do siebie więcej przyciągnie, ten wygra. Zapominają, że są od służenia ludziom, a nie od narzucania im własnej woli. Zatrudniają na gminnych posadach jedynie pociotków i znajomych, a kiedy nie dostają absolutorium od radnych po takich wyczynach, jak np. obecnie w gminie Ruda Huta w województwie lubelskim, potrafią doprowadzić dziwnymi drogami, że zarządzane jest referendum w sprawie odwołania nie wójta, którego większość chętnie by się pozbyła, ale… radnych, którzy ośmielili się in gremio głosować przeciwko lokalnemu satrapie.
Osoby o słabszych nerwach mogłyby po tej litanii polskich grzechów politycznych 2004 popaść w rozpacz lub rezygnację. Gdyby potraktować te ostatnie słowa metaforycznie, należałoby chyba powiedzieć, że spora część polskiego społeczeństwa już to zrobiła. Coraz gorsze frekwencje wyborcze, ucieczka, niczym w degrengoladzie schyłkowego PRL-u, w prywatność, powszechna dezaprobata dla całej klasy politycznej – czego bolesnym przejawem są wyniki zaufania i poparcia dla głównych instytucji państwowych (poza urzędem Prezydenta RP) – to przecież nic innego niż psychologiczne objawy tego zjawiska. Polacy mają

dosyć polityki, a zwłaszcza polityków.

Nie mają ochoty na nich patrzeć, słuchać ich czy wybierać. Widzą w nich przeszkodę w realizacji najważniejszych dla Polski celów, a nie tych, których zadaniem i obowiązkiem (!) jest te cele wytyczać i ułatwiać ich osiąganie.
Kiedy zaczął się w okresie Trzeciej Rzeczypospolitej proces psucia państwa, traktowania go niczym prywatnego folwarku i przedkładania interesów grupowych i indywidualnych nad dobro wspólne? W młodziutkim systemie demokratycznym, przy relatywnie biednym społeczeństwie łatwo było o takie ześlizgiwanie się od samego początku. Starszym osobom, pamiętającym czasy pierwszej „Solidarności”, powinny brzmieć jeszcze w uszach słowa ówczesnego premiera, Mieczysława F. Rakowskiego, który do liderów tamtej opozycji mówił: „Największy dramat polega na tym, że wy także jesteście dziećmi tego (woluntarystycznego – przyp. red.) systemu”.
Po 1989 r. część politycznych zwycięzców – z historycznym przywódcą „Solidarności” na czele – także okazała się „dziećmi przeszłości”. Falandyzowanie prawa przez prezydenta Lecha Wałęsę, przekonanie, że „kombatancka” przeszłość daje specjalne przywileje, pociągnęły za sobą lekceważące traktowanie wielu standardów demokratycznych. Trzeci, a może nawet czwarty garnitur postsolidarnościowych działaczy, który pod szyldem AWS sięgnął po władzę pod koniec lat 90., już nawet nie ukrywał, że z racji „solidarnościowego szlachectwa” ma prawo, by łapczywie rozdrapywać Polskę w myśl osławionej zasady: „Teraz, k… my”.
Ugrupowania z drugiej strony sceny politycznej, z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, ześlizgnęły się niestety w ostatnim czasie w podobnym kierunku. Jeśli za czasów pierwszej koalicji SLD-PSL, w latach 1993-1997, politycy z tej części sceny bardzo się pilnowali, by działać według standardów elementarnej demokratycznej przyzwoitości, to spora część ludzi SLD w ostatnich trzech latach podobnych skrupułów miała już o wiele mniej. Takie postacie jak Henryk Długosz, szarogęszący się w województwie świętokrzyskim, czy Andrzej Pęczak, ponura eminencja grupy z ulicy Piotrkowskiej w Łodzi, to tylko symbole szerszego zjawiska, za które dziś w sondażach, a za kilka miesięcy w wyborach

społeczeństwo będzie wystawiać rachunek.

Oczywiście, każda generalizacja, także w tym przypadku, jest odrobinę niesprawiedliwa. Znaczna część polskiej polityki – od lewej do prawej strony sceny politycznej – wcale nie jest tak mocno przegniła, jak chce tego ludowa ocena rzeczywistości. W potoku doniesień o warcholsko-kolesiowskich zdarzeniach umykają nam zbyt często ważniejsze informacje: o polskich sukcesach międzynarodowych, o gospodarczym odrodzeniu kraju, o realizacji przez władze wielu obietnic wyborczych. Lecz, po pierwsze, wyroków w świecie polityki nie feruje Temida, tylko zwyczajni ludzie, ze wszystkimi emocjami, zawiedzionymi nadziejami, a wreszcie zwyczajną ludzką złością odczuwaną wobec tych (i ich otoczenia), którzy nam – niepotrzebnie! – psują państwo.
Po drugie, może lepiej dzisiaj bić już na alarm, póki degrengolada nie zepchnęła nas rzeczywiście w stronę antydemokratycznych zachowań, niż być mądrym Polakiem po szkodzie.
Właściwie każde ugrupowanie partyjne, gdyby chciało przeprowadzić uczciwy rachunek sumienia, musiałoby przecież prosić o surową pokutę. Pozostaje pytanie, czy politycy tego nie widzą. Czy np. Jan Rokita nie rozumiał, że rzucając absurdalne hasło „Nicea albo śmierć” w debacie nad konstytucją europejską, nie tylko mąci ludziom w głowach ideą nie do przeforsowania w systemie Unii Europejskiej, gdzie szuka się kompromisu, nie wojny, lecz także wykopuje sobie polityczny grób (vide: spadające sondaże poparcia dla tego polityka)?
Czy PSL forsujące całkiem niedawno ustawę o biopaliwach w interesie bynajmniej nie większej grupy rolników, lecz garstki ludzi związanych z tą partią, którzy mogą na tym zarobić grube miliony, nie rozumie, że za rok czy dwa lata, kiedy ich wyborcy zorientują się, że zostali oszukani i wystrychnięci na dudka, odpowiedzą ludowcom typowym gestem Kozakiewicza?
Czy Sojusz Lewicy Demokratycznej nie przewidywał, że kuglarskie głosowanie 28 maja za raportami dotyczącymi afery Rywina, tak dziwnymi jak raport Jana Łącznego z Samoobrony, w istocie skompromituje nie tylko autorów tej całej sejmowej hecy, lecz także posłów lewicy?
Czy Marek Borowski, godząc się na obecność w jego – podobno „bardziej szlachetnej niż SLD” – Socjaldemokracji polityków, których postawa moralna budzi rozmaite pytania i wątpliwości, nie boi się, że kiedyś wyborcy zaczną go o to zdecydowanie pytać?
To, z jednej strony, pytania tak proste, że aż banalne. Z drugiej – symbole bezradności, a zarazem zagubienia polskich polityków w kalkulacjach bieżących, taktycznych. Zagubienia polityków wybierających rozwiązania może korzystne chwilowo dla konkretnej grupy „trzymającej władzę” lub – jak w wypadku przepychanego właśnie w pośpiechu przez Sejm prawa telekomunikacyjnego – dla biznesowo-politycznej grupy interesu, ale zabójcze na dłuższą metę dla państwa.
Obserwatora współczesnej sceny politycznej chwilami ogarnia po prostu bezsilna złość. Choćby gra, która się toczy w ostatnich tygodniach wokół prezydenta, a także wokół rządu prof. Marka Belki nawet dla średnio zorientowanego obywatela na kilometr pachnie polityczną dintojrą i lekceważeniem interesu kraju.
Politycy, którzy dopuścili do przyjęcia 28 maja raportu Ziobry, grożącego postawieniem głowy państwa przed Trybunałem Stanu, grzeszą, zwłaszcza w bieżącej sytuacji politycznej, co najmniej brakiem rozsądku lub wyobraźni. Niektórzy, jak Andrzej Lepper czy Roman Giertych, po prostu dyszą żądzą odwetu i upokorzenia prezydenta. A wszyscy oni podkopują ostatni już poważny autorytet w polskiej polityce dla chwilowej i bardzo płytkiej moralnie satysfakcji.

Igrają państwem,

powiedziałby marszałek Józef Piłsudski.
To samo można powiedzieć na temat chocholego tańca wokół rządu premiera Belki. Każda z partii przedstawiających rozmaite pomysły na odrzucenie tego gabinetu, na pozwolenie mu administrować państwem do października albo rządzenie Polską do maja 2005 r. ma własne partyjne racje. Z większością – gdyby abstrahować od interesu całego państwa – być może należałoby nawet się zgodzić. Samoobrona i Platforma Obywatelska muszą grać o wybory już teraz, bo wyborcy coraz częściej będą od – obu! – tych ugrupowań się odwracać. SdPl wie, że za rok raczej nie przekroczy progu wyborczego i nie wejdzie do parlamentu, ale na razie korzysta z uroku nowości i dlatego ma szanse wywalczyć sobie parlamentarne przyczółki w jesiennych wyborach. SLD z kolei bardzo liczy, że zła karta roku 2004 odwróci się za rok i może Sojuszowi uda się przecisnąć razem z Unią Pracy do Sejmu.
Znamienne, że gdzieś poza takim myśleniem pozostaje pytanie: co w takiej sytuacji z Polską? Zbyt wielu polskich liderów na najrozmaitszych szczeblach władzy jakoś mało tym się interesuje. Tymczasem polityka pozbawiona fundamentu patriotyzmu i idei państwowej oznacza poruszanie się po ruchomych piaskach. Polacy to widzą i dezaprobują. A w tle powraca cytat z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego: „Miałeś chamie złoty róg…”.

 

Wydanie: 2004, 24/2004

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy