Hymn poptenora

Hymn poptenora

W dniu koncertu lepiej do mnie nie podchodzić Marek Torzewski, śpiewak operowy – W 1985 r. zadebiutował pan na deskach La Scali. – Początkowo traktowałem to w kategoriach bardzo miłej propozycji, złożonej mi przez dyrektora słynnego mediolańskiego teatru po konkursie kiepurowskim w Krynicy. Jednak wcale nie padłem na kolana. Dopiero na miejscu zdałem sobie sprawę, gdzie jestem, gdzie występuję i co mnie spotkało. – W wieku zaledwie 25 lat osiągnął pan coś, o czym inni marzą latami, a występ w La Scali jest szczytem marzeń. – Jest to coś takiego, jak Mount Everest dla taterników. Miałem szczęście znaleźć się na nim w bardzo młodym wieku i niezwykle z tego się cieszę. – Skoro już do tego doszło, nie zaczął się pan zastanawiać, co właściwie czeka pana dalej? – Nie, nigdy w ten sposób nie myślałem. Jest faktem, że od razu znalazłem się na głębokich wodach i tyle… Z pewnością nie przewróciło mi się w głowie. Przecież wcześniej, w 1984 r., pojechałem na konkurs kiepurowski wyłącznie ze względów czysto życiowych. Urodziła się Agata, była nam potrzebna pralka automatyczna. Wtedy gaże artystów były bardzo niskie, a ja dopiero zaczynałem pracę w łódzkim Teatrze Wielkim. Jak na tamte czasy na zwycięzców konkursu w Krynicy czekały atrakcyjne nagrody. – Czy można, nieco trywializując, powiedzieć, że wtedy pojechał pan wyśpiewać pralkę? – Tak, autentycznie tak było. Wybrałem się na ten konkurs wyłącznie z powodów bytowych. Zdobyłem wszystkie możliwe nagrody i tak się to zaczęło… Stosunkowo późno, bo dopiero podczas studiów, zrozumiałem, że mogę być śpiewakiem, dostanie się do Akademii Muzycznej w Poznaniu traktowałem wyłącznie jako ucieczkę przed wojskiem. – Najpierw La Scala, potem wyjazd na stałe za granicę… – W 1985 r. przyjechał dyrektor Opery Królewskiej z Brukseli, pan Gérard Mortier, i przeprowadzał w całej Polsce przesłuchania. Widocznie miałem jakieś walory, które przypadły mu do gustu, bowiem po w kilku rolach zaproponował mi stały angaż, co było ewenementem. Od 1987 r. mieszkam na stałe w Brukseli, a od 1994 r. jestem tak zwanym wolnym strzelcem. – Kiedyś pan powiedział, że ciężko być za granicą Polakiem. – To prawda, bo jest się nieustannie na podwójnym cenzurowanym. W tej chwili troszkę się zmieniło, ale dla wielu ludzi Polska jest czymś nieznanym. Dlatego artysta z Polski był i nadal jeszcze bywa kimś takim, kto przyjechał niby nie z daleka, ale jednak z daleka. – Czym się to objawia? – Żeby konkurować skutecznie z Włochem, Anglikiem czy Francuzem, trzeba prezentować coś więcej. To jest nie tylko moja opinia, ale codziennie zderzamy się z takimi realiami. – A propos realiów. Na ile prawdziwe były spekulacje, iż ma pan szansę dołączyć do wielkiej trójki tenorów – Pavarottiego, Carrerasa i Dominga? – Oj, nie! Chodziło o to, że miałem okazję i zaszczyt śpiewać pod batutą Zubina Mehty w 1998 r. we Florencji. Wtedy kojarzono go z koncertami wielkiej trójki. Jakiś dziennikarz artykuł poświęcony mojej osobie zatytułował: „Czy dołączy do wielkiej trójki?”. Potraktowałem to wyłącznie jako fakt medialny i nic więcej. – Przed meczem piłkarskich reprezentacji Polski i Ukrainy, 6 października 2001 r., po raz pierwszy wykonał pan nasz hymn narodowy w obecności kibiców na Stadionie Śląskim w Chorzowie. – Przed tak liczną widownią śpiewałem po raz pierwszy w mojej karierze. Tego przeżycia nie da się opisać słowami. Proszę sobie wyobrazić, że minutę i 36 sekund – gdyż tyle trwa wykonanie naszego hymnu – śpiewa wspólnie z panem ponad 40 tys. ludzi. To było coś niesamowitego – taka chwila, taki moment zdarzają się raz w życiu. Ale miałem tremę! Podczas wykonania przechodziły mi po plecach ciarki. – Kiedy zrodził się pomysł? – W pierwszym dniu lipca 2001 r. odbył się mecz oldbojów Unia Europejska-Polska w Brukseli. Namówiony między innymi przez Włodzimierza Lubańskiego zaśpiewałem polski hymn przed tym spotkaniem. Potem podczas pogawędki z prezesami Michałem Listkiewiczem i Zbigniewem Bońkiem zaproponowałem im, by spróbować wykonywać hymn przed meczami reprezentacji. – A jak doszło do nagrania hymnu reprezentacji? – Każda drużyna narodowa, a przynajmniej te europejskie, mają swoje piosenki. Z tego, co wiem, dla drużyny Włoch specjalny utwór nagrał Andrea Bocelli.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 21/2003

Kategorie: Kultura