Joe Biden zapowiedział, że Ameryka wróci do przewodzenia społeczności międzynarodowej. Co to oznacza? Szybki rzut oka na pierwsze decyzje personalne nowego lokatora Białego Domu może wywołać uczucie déjà vu, zwłaszcza jeśli chodzi o politykę zagraniczną. Joe Biden, sam stojąc wiernie u boku Baracka Obamy przez osiem lat, był w swoich wiceprezydenckich czasach obarczony wieloma obowiązkami dyplomatycznymi. Angażował się przede wszystkim w sprawy związane z tymi regionami, w których bezpośrednia obecność jego szefa nie była akurat wymagana – Europą Południową czy Ameryką Łacińską. Był przy tym doskonałym realizatorem strategii całego zespołu, bo trzeba przyznać, że w latach 2008-2016 zadania w amerykańskiej polityce zagranicznej były rozłożone na wiele gwiazd dyplomacji. Po miesiącu od zmiany warty w Waszyngtonie widać, że tym razem nie będzie inaczej. W poprzedniej administracji demokratów Departamentowi Stanu przewodzili najpierw Hillary Clinton, potem John Kerry, a duetowi Obama-Biden dodatkowo doradzali laureatka Pulitzera Samantha Power, architekt zbliżenia z Kubą Benjamin Rhodes, znająca na wylot meandry oenzetowskich procedur Susan Rice, a nawet Ronan Farrow, wybitny reporter „New Yorkera”, znany z ujawnienia skandali seksualnych z udziałem Harveya Weinsteina, prywatnie syn Woody’ego Allena. Ich opinie ubierał w słowa owiany już w Waszyngtonie legendą zespół do spraw komunikacji, któremu przewodził wieloletni gwiazdor stacji CNN David Axelrod. W skład zespołu wchodzili Jonathan Favreau, Jon Lovett i Dan Pfeiffer, dziś gwiazdy bijącego rekordy popularności w progresywnej części Ameryki podcastu „Pod Save America”. I choć nic dwa razy się nie zdarza, Biden sprawia wrażenie, jakby chciał tej tezie zaprzeczyć. Jego drużyna dyplomatyczna być może nie jest tak nasycona gwiazdami jak chociażby pierwszy korpus dyplomatyczny Obamy, ale widać w niej bardzo wiele znajomych nazwisk. Sekretarzem stanu został Antony Blinken – ambitny, doświadczony, choć nie zawodowy dyplomata, modelowy produkt amerykańskiego establishmentu Wschodniego Wybrzeża. Wychowany w inteligenckiej rodzinie, w której matka była krytyczką sztuki, ojciec zaś nieskąpiącym pieniędzy na sztukę filantropem, bardzo mocno wierzy w ideały uznawane dziś przez wielu za archaiczne, takie jak prymat liberalnych norm w porządku międzynarodowym, odpowiedzialność supermocarstw za ochronę praw człowieka i wzmacnianie organizacji międzynarodowych, by przewodziły demokratycznemu światu. W dodatku Blinken po rozwodzie rodziców wyjechał z matką do Paryża, gdzie spędził resztę dzieciństwa i nastoletniość, rozumie więc doskonale realia prowadzenia polityki w Europie, gdzie Ameryka tradycyjnie odgrywała ważną rolę, jednocześnie biorąc pod uwagę często sprzeczne interesy najważniejszych graczy na kontynencie. W Departamencie Stanu otoczył się innymi weteranami z czasów Obamy. Znajdziemy tam Victorię Nuland, bliską współpracowniczkę Bidena z czasów senackich, Jake’a Sullivana czy Wendy Sherman, z polityką zagraniczną Białego Domu związaną jeszcze od czasów Billa Clintona. Radą Bezpieczeństwa Narodowego pokierują z kolei Jake Sullivan i Jon Finer, ekswspółpracownicy Hillary Clinton z jej lat na czele amerykańskiej dyplomacji. Wróci także John Kerry, jako specjalny wysłannik rządu do spraw polityki klimatycznej. Twarzą ich wszystkich w relacjach z prasą została Jen Psaki, nowa rzeczniczka prasowa Białego Domu, zawodowo uformowana – jakżeby inaczej – przez Davida Axelroda. Jeśli więc nie jest to wierna kopia zespołu Obamy, to przynajmniej jej młodsza wersja. Nie należy jednak zakładać w ciemno, że polityka zagraniczna administracji Joego Bidena będzie powrotem do tego, co już było. Czterech lat Donalda Trumpa i wszystkich – złych, ale też nielicznych dobrych – skutków jego działań międzynarodowych nie da się wymazać wymianą tabliczek na drzwiach gabinetów czy kilkoma dobrze napisanymi przemówieniami. Wprawdzie Biden zapowiadał już wielokrotnie, czy to w publicznych wystąpieniach, czy w opublikowanym przez magazyn „Foreign Affairs” eseju, że „Ameryka musi wrócić do przewodzenia społeczności międzynarodowej”, ale łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Od czasów Obamy świat mocno przyśpieszył, w wielu miejscach układ sił zupełnie się zmienił, a sama Ameryka jest znacznie słabiej przygotowana do roli supermocarstwa niż w jakimkolwiek momencie po II wojnie światowej. Biden i jego gwiazdorska ekipa pchają się do pierwszego szeregu, ale muszą uważać, by nie okazał się on pierwszym frontem nowego globalnego









