Instytut Polowania Narodowego

Instytut Polowania Narodowego

Po dziesięciu latach obowiązywania ustawy o IPN widać, że to katastrofa Od jakiegoś czasu IPN przysyła mi swoje książki. Otrzymałem tegoroczny hit, dzieło Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „SB a Lech Wałęsa”, wcześniej – olbrzymi „Atlas polskiego podziemia niepodległościowego”, kiedy indziej – album Jacka Pawłowicza „Rotmistrz Witold Pilecki”, po drodze szereg mniejszych lub większych pozycji. Instytut zdaje się do mnie przemawiać: „Wciąż mnie krytykujesz, a patrz, ile dobrego robię. Ile spraw przypominam, które powinny ci być bliskie”. Rzeczywiście – powinny być bliskie. Książkę o Wałęsie otwiera wstęp prezesa Janusza Kurtyki, a w nim passus poświęcony pamięci ppor. Stanisława Dydy – „Steinerta”. Ten działacz WiN, stracony we Wrocławiu w roku 1948, był moim wujem – wprawdzie „przyszywanym”, ale pochodzącym z rodziny przyjaźniącej się z moją przez kolejne pokolenia, od połowy XIX w. O pamięć wuja upomina się IPN od lat – czy mam przejść wobec tego obojętnie? A czy nie powinienem zwracać uwagi na takie osiągnięcia Instytutu, jak wydany przed dwoma laty „Polski rok 1968” Jerzego Eislera lub praca zbiorowa „Wokół Jedwabnego”? I czyż nie warto pamiętać o niezliczonych materiałach konferencyjnych, ukazujących zjawiska, które były białymi plamami tak dalece, że nie zdawano sobie nawet sprawy z ich istnienia? I czy nie trzeba docenić pracy dydaktycznej, popularyzującej dążenie niepodległościowe Polaków? Kto był za niepodległością? Osiągnięć naukowych IPN nigdy jednak nie dezawuowałem – oczywiście o ile były to naprawdę osiągnięcia. Miałem tylko wątpliwości, czy w prowadzonych tu badaniach nie występuje nadreprezentatywność jednego tylko nurtu polskiego oporu. IPN określa ten nurt mianem „niepodległościowego” – i już ta nazwa brzmi fałszywie. Bo przecież to nie jest tak, że każdy partyzant walczący z bronią w ręku przeciw władzy ludowej zasługuje na automatyczne – i bezwarunkowe – uznanie. Ruch zbrojny pozbawiony (przez działanie aparatu terroru) szerszego zaplecza, musiał nieuchronnie wyrodnieć, przeradzać się w bandytyzm. Tendencja ta była wyraźna w bezkrytycznie przez IPN gloryfikowanej biografii Józefa Kurasia -„Ognia” – cóż zaś dopiero w przypadku „ostatnich leśnych”, działających tu i ówdzie jeszcze w latach 50. Po drugie, za uznaniem kogoś za niepodległościowca musi przemawiać jakaś, choćby szczątkowa, koncepcja polityczna. Wszak gdybyśmy konsekwentnie poszli tropem rozumowania, które dziś proponuje IPN, naród jako całość powinien iść do lasu i jako całość wyginąć w walce. Czy rzeczywiście byłoby to działanie niepodległościowe? Istnieje jeszcze „po trzecie” – najwyraźniejsze w albumie o Pileckim. Praca ta, łącznie z przedmową prezesa IPN, wskazując na PRL jako na państwo zbrodnicze (fotografie Bolesława Bieruta i Józefa Cyrankiewicza pojawiają się tam obok zdjęcia dowódcy plutonu egzekucyjnego), przemilcza równocześnie fakt, że historiografia PRL-owska powiedziała o rotmistrzu bodaj więcej jeszcze niż dzisiejszy album. Mam na myśli życiorys Pileckiego zamieszczony w „Polskim Słowniku Biograficznym”. Czytelnik odnajdzie tam przecież wszystko: i dobrowolny pobyt Pileckiego w Auschwitz, i skazanie go na śmierć w powojennej Polsce, i nawet – zamykającą biogram – opinię Michaela Foota, że była to „jedna z kilku najwybitniejszych postaci w europejskim Ruchu Oporu”. Tymczasem o „Polskim Słowniku Biograficznym” daremnie szukać wzmianki w albumie – nie figuruje on nawet w załączonej tam bibliografii. Jak widać, dzieje najnowsze są w IPN-owskiej historiografii podciągnięte pod jeden – daleki od obiektywizmu – strychulec. Nie łudźmy się jednak: „podziemie niepodległościowe” zrobiło dla sprawy niepodległości mało. Nie potępiam tego podziemia, przeciwnie: podobnie jak dla powstańców styczniowych zachowuję dla jego zamordowanych żołnierzy najwyższy szacunek. O tyle jeszcze większy, że od dzieciństwa kojarzony z postacią Stanisława Dydy. Ale – tak jak w przypadku powstania lat 1863-1864 – tak i tutaj nie mogę zaaprobować walki straceńczej, podejmowanej w myśl zasady „triumf albo zgon” (Roman Dmowski powiadał, że kto głosi taką zasadę, jest wobec narodu przestępcą). Nie mogę być ślepy ani na tamte, postyczniowe represje, przynoszące zagładę resztek polskiej państwowości i wydające Królestwo Polskie na łup rusyfikacji, ani też na konsekwencje „podziemia niepodległościowego” po II wojnie światowej. Wszak oba te działania znaczyły jedno: upływ polskiej krwi. I to daremny. Natomiast znacznie więcej od „leśnych” uczynili dla

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 52/2008

Kategorie: Opinie