Instytut Polowania Narodowego

Instytut Polowania Narodowego

Po dziesięciu latach obowiązywania ustawy o IPN widać, że to katastrofa

Od jakiegoś czasu IPN przysyła mi swoje książki. Otrzymałem tegoroczny hit, dzieło Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „SB a Lech Wałęsa”, wcześniej – olbrzymi „Atlas polskiego podziemia niepodległościowego”, kiedy indziej – album Jacka Pawłowicza „Rotmistrz Witold Pilecki”, po drodze szereg mniejszych lub większych pozycji. Instytut zdaje się do mnie przemawiać: „Wciąż mnie krytykujesz, a patrz, ile dobrego robię. Ile spraw przypominam, które powinny ci być bliskie”.
Rzeczywiście – powinny być bliskie. Książkę o Wałęsie otwiera wstęp prezesa Janusza Kurtyki, a w nim passus poświęcony pamięci ppor. Stanisława Dydy – „Steinerta”. Ten działacz WiN, stracony we Wrocławiu w roku 1948, był moim wujem – wprawdzie „przyszywanym”, ale pochodzącym z rodziny przyjaźniącej się z moją przez kolejne pokolenia, od połowy XIX w. O pamięć wuja upomina się IPN od lat – czy mam przejść wobec tego obojętnie? A czy nie powinienem zwracać uwagi na takie osiągnięcia Instytutu, jak wydany przed dwoma laty „Polski rok 1968” Jerzego Eislera lub praca zbiorowa „Wokół Jedwabnego”? I czyż nie warto pamiętać o niezliczonych materiałach konferencyjnych, ukazujących zjawiska, które były białymi plamami tak dalece, że nie zdawano sobie nawet sprawy z ich istnienia? I czy nie trzeba docenić pracy dydaktycznej, popularyzującej dążenie niepodległościowe Polaków?
Kto był za niepodległością?
Osiągnięć naukowych IPN nigdy jednak nie dezawuowałem – oczywiście o ile były to naprawdę osiągnięcia. Miałem tylko wątpliwości, czy w prowadzonych tu badaniach nie występuje nadreprezentatywność jednego tylko nurtu polskiego oporu. IPN określa ten nurt mianem „niepodległościowego” – i już ta nazwa brzmi fałszywie. Bo przecież to nie jest tak, że każdy partyzant walczący z bronią w ręku przeciw władzy ludowej zasługuje na automatyczne – i bezwarunkowe – uznanie. Ruch zbrojny pozbawiony (przez działanie aparatu terroru) szerszego zaplecza, musiał nieuchronnie wyrodnieć, przeradzać się w bandytyzm. Tendencja ta była wyraźna w bezkrytycznie przez IPN gloryfikowanej biografii Józefa Kurasia -„Ognia” – cóż zaś dopiero w przypadku „ostatnich leśnych”, działających tu i ówdzie jeszcze w latach 50. Po drugie, za uznaniem kogoś za niepodległościowca musi przemawiać jakaś, choćby szczątkowa, koncepcja polityczna. Wszak gdybyśmy konsekwentnie poszli tropem rozumowania, które dziś proponuje IPN, naród jako całość powinien iść do lasu i jako całość wyginąć w walce. Czy rzeczywiście byłoby to działanie niepodległościowe?
Istnieje jeszcze „po trzecie” – najwyraźniejsze w albumie o Pileckim. Praca ta, łącznie z przedmową prezesa IPN, wskazując na PRL jako na państwo zbrodnicze (fotografie Bolesława Bieruta i Józefa Cyrankiewicza pojawiają się tam obok zdjęcia dowódcy plutonu egzekucyjnego), przemilcza równocześnie fakt, że historiografia PRL-owska powiedziała o rotmistrzu bodaj więcej jeszcze niż dzisiejszy album. Mam na myśli życiorys Pileckiego zamieszczony w „Polskim Słowniku Biograficznym”. Czytelnik odnajdzie tam przecież wszystko: i dobrowolny pobyt Pileckiego w Auschwitz, i skazanie go na śmierć w powojennej Polsce, i nawet – zamykającą biogram – opinię Michaela Foota, że była to „jedna z kilku najwybitniejszych postaci w europejskim Ruchu Oporu”. Tymczasem o „Polskim Słowniku Biograficznym” daremnie szukać wzmianki w albumie – nie figuruje on nawet w załączonej tam bibliografii.
Jak widać, dzieje najnowsze są w IPN-owskiej historiografii podciągnięte pod jeden – daleki od obiektywizmu – strychulec. Nie łudźmy się jednak: „podziemie niepodległościowe” zrobiło dla sprawy niepodległości mało. Nie potępiam tego podziemia, przeciwnie: podobnie jak dla powstańców styczniowych zachowuję dla jego zamordowanych żołnierzy najwyższy szacunek. O tyle jeszcze większy, że od dzieciństwa kojarzony z postacią Stanisława Dydy. Ale – tak jak w przypadku powstania lat 1863-1864 – tak i tutaj nie mogę zaaprobować walki straceńczej, podejmowanej w myśl zasady „triumf albo zgon” (Roman Dmowski powiadał, że kto głosi taką zasadę, jest wobec narodu przestępcą). Nie mogę być ślepy ani na tamte, postyczniowe represje, przynoszące zagładę resztek polskiej państwowości i wydające Królestwo Polskie na łup rusyfikacji, ani też na konsekwencje „podziemia niepodległościowego” po II wojnie światowej. Wszak oba te działania znaczyły jedno: upływ polskiej krwi. I to daremny.
Natomiast znacznie więcej od „leśnych” uczynili dla sprawy niepodległości ci, którzy zachowali niepodległego ducha: przekazywali niesfałszowaną historię, tak w domu, jak w PRL-owskiej szkole, wygłaszali odważne kazania w kościele, pisali uczciwe artykuły w (nielicznych wprawdzie) czasopismach. Pamiętam z dzieciństwa i młodości wielu takich ludzi – to oni kształtowali moje pokolenie, to oni zostawili w Polsce posiew ideowy, który z czasem rozwinął się w „Solidarność”. Bo czy naprawdę trzeba przypominać, że „Solidarność” świadomie z walki zbrojnej rezygnowała? Wszak narodziła się ona z inicjatyw legalnych i półlegalnych, z Klubów Inteligencji Katolickiej i z rewizjonistów PZPR… jednak na pewno nie z „podziemia niepodległościowego”, nie z walki zbrojnej! Ale ta PRL-owska „praca organiczna” już IPN nie interesuje.

Na jedno kopyto

Podobny brak zainteresowania bywa też w IPN programowy. Na pytanie dziennikarzy, „czy jest jakieś pole polskiej historii najnowszej, którym instytut się nie zajmuje”, prezes Kurtyka odpowiada: „Jesteśmy instytucją niepodległego państwa polskiego, (…) więc nie interesujemy się tradycją komunistyczną, choć mechanizmy komunistycznej dyktatury jak najbardziej są obszarem naszych badań” („Tygodnik Powszechny” 16.11.2008). Ciekawe, ile jesteśmy w stanie zrozumieć z „mechanizmów komunistycznej dyktatury”, skoro nie interesujemy się tradycją komunistyczną. A ile możemy pojąć z uwodzicielskiej mocy, jaką komunizm miał dla intelektualistów XX w.?
Tymczasem na pytanie, skąd ten brak zainteresowania komunizmem, Kurtyka odpowiada: „Ponieważ jest to tradycja zdrady narodowej. Poza tym była ona przedmiotem intensywnych badań w czasach PRL-u”. Spiętrzenie absurdów jest tu wyjątkowe – nawet jak na prezesa IPN. Po pierwsze, nigdy bym nie sądził, że ceni on historiografię PRL-owską aż tak wysoko, że nawet nie widzi potrzeby wzbogacania jej o nowe badania. Po drugie, niechęć do wykorzystania archiwaliów ruchu komunistycznego w sytuacji, gdy dostęp do nich jest mimo wszystko łatwiejszy niż w czasach PRL i ZSRR, wydaje się wręcz zbrodnią na narodowej pamięci – a przecież właśnie do kultywowania pamięci instytut został powołany. Po trzecie, teza o „zdradzie narodowej” jest co najmniej dyskusyjna choćby w świetle Polskiego Października 1956, gdy dotychczasowi stalinowcy, w rodzaju I sekretarza Komitetu Warszawskiego PZPR, Stefana Staszewskiego, stanęli – w gotowości zbrojnej! – przeciw ZSRR pod hasłem obrony polskiej suwerenności. Po czwarte wreszcie – polscy komuniści byli w latach 1937-1938 pierwszymi ofiarami komunizmu. Ściślej mówiąc: drugimi, po mordowanych na wschodzie w latach 1918-1919 peowiakach, jednak pierwszymi na tak masową skalę. Innymi słowy: zagłada polskich komunistów w ZSRR miała miejsce dwa-trzy lata przed mordem katyńskim. „Czemu to o tym pamiętać nie chcecie, panowie?”.
Ale IPN, oficjalnie odżegnując się od historiografii „czarno-białej”, faktycznie jest jej żarliwym wyznawcą. Dla instytutu nie może po stronie komunistycznej istnieć żadna racja, żadna ofiara, żaden okruch dobra (ciekawe: dla katolika okruch dobra istnieje – z definicji – w każdym człowieku). IPN, owszem, dostrzega i docenia różne nurty tradycji niepodległościowej, ale najpierw musi ją zakwalifikować… jako niepodległościową właśnie. Biada bowiem tym, którzy niegdyś – powodowani realizmem – nie wciągnęli niepodległości na sztandary. Czy Stanisław Stomma był za niepodległością? Ależ to tylko „pożyteczny idiota”: nie można być za niepodległością i zasiadać w Sejmie PRL. Czy Jacek Kuroń był za niepodległością? Ależ on był tylko za „finlandyzacją”, „wspierał frakcje w PZPR” i jeszcze „negocjował z SB”. Obie te opinie o twórcach polskiej opozycji demokratycznej nie są moim wymysłem: wysnuwam je albo bezpośrednio z prac IPN-owskich, albo z tekstów w prasie z IPN sympatyzującej. Ale pożywkę zbiorowemu ogłupieniu daje za każdym razem instytut.
Dlatego jest to coś więcej niż wspomniane wyżej podciąganie dziejów najnowszych pod jeden strychulec. Jest to społeczna indoktrynacja. A mówiąc inaczej: niszczenie narodowej tradycji. Bo jeśli historycy IPN-owscy widzą w PRL tylko alternatywę „niepodległość lub zdrada”, to znaczy, że z PRL-u niczego nie rozumieją. A gdyby w PRL rozumowano w ten co IPN sposób, fenomen „Solidarności” – „samoograniczającej się rewolucji” – byłby po prostu niemożliwy.

Słówko o metodzie

Ale w poczynaniach IPN zbyt często chodzi nie o prawdę, lecz o sensację. Co właściwie chciano osiągnąć przez ekshumację gen. Władysława Sikorskiego? Czego będzie się chciało dowieść dzięki wizytom IPN-owskich prokuratorów w zagranicznych archiwach? A czy materia archiwalna to w ogóle robota dla prokuratorów? Bo może jednak dla historyków – doświadczonych w obcowaniu ze źródłami? Na razie IPN nie zadbał nawet o zgromadzenie materiału dowodowego i nie dał ekspertom z medycyny sądowej wystarczającego czasu. Natomiast po ekshumacji zdążyła się wypowiedzieć (z triumfem) jedna tylko osoba: IPN-owski prokurator Ewa Koj. Jakie jednak były jej kompetencje?
IPN-owscy historycy pracują przede wszystkim na materiale ubecko-esbeckim (notabene w ich enuncjacjach oba te terminy zwykle się zlewają, co urąga historycznej rzetelności). Nikt nie przeczy, że wobec braku innych źródeł dokumenty tajnej policji mają dla historyka dziejów PRL znaczenie podstawowe. Wbrew jednak temu, co prezes Kurtyka mówi o „abecadle historycznego warsztatu”, jakim jest sięganie do wielu źródeł – IPN-owscy historycy biorą nader często to tylko, co w IPN-owskim archiwum samo leży im na nosie. Problem ten widzą dziś nawet dziennikarze „Tygodnika Powszechnego”, ale – słabo do rozmowy przygotowani – nie potrafią nań podać żadnego przykładu. Tymczasem przykład taki poszedł przed paru laty w świat akurat przy aktywnym udziale „Tygodnika”, a była nim sprawa dominikanina, ojca Konrada Hejmy. Historycy IPN-owscy obwieścili wszak wtedy fakt agenturalnego uwikłania zakonnika, ale zrobili to bez a) konfrontacji z zeznaniami jego samego, b) sięgnięcia do współredagowanego przez niego miesięcznika „W drodze”, c) przeprowadzenia wywiadu z byłymi oficerami SB (tego ostatniego – stwierdzili – nie dokonali „z przyczyn estetycznych”).
Z wpadki tej IPN wyciągnął wnioski. Cenckiewicz i Gontarczyk przeprowadzili już wszechstronną kwerendę źródłową, a dokumenty esbeckie skonfrontowali z innymi przekazami. Cóż jednak się okazało? Ano to, że – wbrew informacji autorów – kluczowy dla sprawy Wałęsy esbek żyje. Czemu autorzy nim się nie zainteresowali? Czyżby dlatego, że jego zeznania kłócą się z ich tezą? Podejrzenie, że IPN manipuluje źródłami, staje się tym bardziej zasadne, że na konferencjach naukowych o Kurasiu-„Ogniu” dwukrotnie (10.03.2007 i 25.11.2008) uniemożliwiono wystąpienie Ludomirowi Molitorisowi. Człowiek ten, skądinąd sekretarz generalny Towarzystwa Słowaków w Polsce, utrzymuje, że IPN – szerzący oficjalnie kult „Ognia” – dysponuje dokumentacją jego zbrodni. Tyle że jej nie ujawnia.
Tymczasem w książce Cenckiewicza i Gontarczyka widoczne też są skazy inne. Pierwsza – to zgromadzenie relacji, które dokumentują założenie w sposób taki, by nie pozostały żadne już wątpliwości. Jest to wyraźne pisanie „pod tezę”, układające się wręcz w rodzaj wyroku. Druga – to wnioski natury publicystycznej. W epilogu książki czytamy: „Poznanie dziejów sprawy Wałęsy pozwala lepiej zrozumieć jego stosunek do postkomunizmu [co to jest postkomunizm? co przezeń rozumieją autorzy? – AR], rozliczeń przeszłości, dekomunizacji i lustracji, a także prezentowane dziś przezeń poglądy i ostre sądy” (s. 285). Dalej zaś dowiadujemy się, że sprawa Wałęsy „ukazuje cały kompleks problemów symbolizowanych przez sprawę opisaną w tej książce, problemów związanych z ciągłością prawną i personalną z Polską Ludową, a także braku rozliczeń z komunistycznym dziedzictwem” (s. 288). Czy więc autorzy służą prawdzie, czy partyjnej rozgrywce politycznej?

Słówko o celu

No dobrze – powie ktoś – ale to, co w książce tej najważniejsze, to i tak publikacja źródeł. Ktoś inny doda, że edycja źródeł, które dotąd były niedostępne, pozostaje największym osiągnięciem instytutu. Z niedostępnością źródeł przed powstaniem IPN wprawdzie bym nie przesadzał, ale – zgoda -pozycje edytorskie instytutu są nieraz bardzo cenne. Nieraz – bo jednak znacznie częściej mają one znaczenie marginalne.
Nie wydaje się, by historycy IPN-owscy zachowywali ów profesjonalny instynkt, który historykowi „bezprzymiotnikowemu” natychmiast podpowie, że wszystkich źródeł i tak się nie wyda – od tego są archiwa. IPN publikuje bowiem źródła bez umiaru i bez założonego planu, z rozrzutnością podobną jak w książce Cenckiewicza i Gontarczyka, gdzie dokumenty sfotografowano na kolorowych planszach. Ale jakiż to pożytek z owego „przyczynku do biografii”? I jaki pożytek z książek o powtarzających się tytułach „X w oczach bezpieki”? Sfotografowanie, bądź odpisanie, kilkuset stron maszynopisu, lub nawet rękopisu, rozmaitych meldunków i donosów jest zadaniem łatwym. Publikowanie kwestii tak monotematycznych jest zadaniem jałowym. Czy warto wydawać kolejne tomy w celu pogrążenia kolejnych (żyjących i nieżyjących) agentów? Czy w celu lepszego uzasadnienia takich zabiegów trzeba zapowiadać (jak w rzeszowskim opracowaniu „Aparat represji w Polsce Ludowej 1944-1989”, 1/2/2005) wydanie „krytycznej edycji zebranych donosów”?
Owszem, jest w tym szaleństwie „racjonalne jądro”. Jerzy Eisler pisał przed paru laty: „Tak jak dzisiaj funkcjonują w środowisku naukowym (i nikogo to nie dziwi) historycy wojskowości, badacze dziejów gospodarczych czy historii społecznej (…), tak, być może, wyodrębnią się badacze aparatu bezpieczeństwa, zajmujący się jego strukturami, technikami pracy, funkcjonowaniem, obsadą personalną, tworzeniem i wykorzystywaniem agentury itd.”(„Polski rok 1968”, Warszawa 2006, s. 755). Wolno więc mieć nadzieję, że historycy bezpieki będą rzeczywiście badać tę problematykę sine ira et studio. Na razie jednak, preferując wycinkowość, idą po linii najmniejszego oporu. Ale co więcej: nikogo w IPN nie interesują studia porównawcze – np. na temat UB/SB i carskiej Ochrany. To prawda, że ustawową działalność instytutu ogranicza data początkowa: 1939. Ale może to właśnie jest nieszczęście? Może trzeba było zawczasu pomyśleć o badaniach szerszych, bardziej kompleksowych? Karmimy dziś społeczeństwo rzewnymi opowieściami o rodakach zesłanych przez Sowietów w latach 30., jeszcze przed II wojną światową, do Kazachstanu – ale czy to nie IPN jest predestynowany do kultywowania pamięci o ich losach?
Tymczasem, obserwując zmagania instytutu z materią historyczną, przypomina się historiografia i historyczne edytorstwo czasów stalinowskich. Wszak tam również historyk był prokuratorem: oskarżał „klasy posiadające” o wyzysk chłopa i robotnika. Tam również wydawano źródła dotyczące drobnego wycinka rzeczywistości – np. dokumenty o danej wsi. Jednak ani z postawy natrętnie oceniającej, ani z wycinkowego trudu edytora wynikało niewiele. Obecnie, jakkolwiek by IPN epatował swą naukowością, cokolwiek by mówił o międzynarodowym uznaniu dla swych prac, kiedykolwiek by przedstawiał swe rozwiązania jako „wzorcowe w regionie” – cel przyświecający tym badaniom jest głównie pozanaukowy. A więc i nauka ma z tego pożytek skromny.

Historyk, czy policjant?

„W historiografii najnowszej – mówił kiedyś prof. Karol Modzelewski – nieszczęście polega dziś na tym, że historycy – nie tylko ci zatrudnieni w IPN – bardzo często mylą profesje. Coraz częściej mam wrażenie, że zwłaszcza historycy młodego pokolenia kilka, kilkanaście lat temu źle wybrali kierunek studiów. Powinni byli iść na prawo karne, zostać prokuratorami albo sędziami. A może policjantami, ale na pewno nie historykami” („Gazeta Wyborcza” 13-15.08.2005). Jeżeli skaza ta dotknęła także historyków spoza IPN – cóż mówić o historykach instytutu, który takie postawy ustawowo stymuluje?
Istota problemu IPN nie tkwi bowiem – jak uważają niektórzy – w zamianie powściągliwego Leona Kieresa na radykalnego Janusza Kurtykę (ten drugi jest zresztą wybitnym historykiem, tyle że dziejów Polski średniowiecznej i wczesnonowożytnej). Istota problemu IPN tkwi w ustawie o IPN. Piszę o tym od dawna, ostatnio w mej książce „Rozkosze lustracji”, trudno więc powtarzać własne argumenty. Jednak po dziesięciu latach obowiązywania ustawy i po ośmiu latach od faktycznego powstania IPN, widać już gołym okiem: unia, jaką w instytucie zawarły prawo karne i nauka historyczna, okazała się katastrofą.
Unia ta działa bowiem deprawatorsko w obie strony. Skoro IPN-owska prokuratura operuje na materiałach ubecko-esbeckich, to musi (wszak powinna na czymś się oprzeć) przyjmować za dogmat ich wiarygodność. A skoro w ten sposób działa IPN-owska prokuratura, to i IPN-owscy historycy nader często muszą albo wprost rezygnować z krytyki źródła, albo przynajmniej przyjmować jego optykę. Co więcej jednak: IPN-owscy historycy de facto negują zjawisko, o którym mówią dziś byli esbecy i które zaświadcza instrukcja gen. Kiszczaka: że informacje włożone w usta rzekomego agenta zostały zdobyte techniką operacyjną.
Cóż jednak się dziwić: historyk IPN-owski ma być czymś więcej niż historykiem. Ma być kreatorem. Przecież wynajmuje się on do celów pozahistorycznych i pozanaukowych, a więc niezgodnych z jego zawodowym etosem. Staje się ekspertem w akcie oskarżenia, człowiekiem wypożyczonym przez prokuraturę do jej celu: zamiany płynnej materii dziejów na twardą materię procesową. Czyż bowiem nie widzimy tego w procesie gen. Wojciecha Jaruzelskiego? Dla IPN-owskiego historyka nie liczy się nawet fakt, że Jaruzelski jest pierwszym prezydentem III RP i jednym z twórców Niepodległości. Historyk ten, porzucając de facto swą profesję, staje się wspomnianym prokuratorem, bądź sędzią. I – jak straszni mieszczanie w wierszu Tuwima – widzi wszystko oddzielnie.
Unia historii i prawa nie wpłynęła bowiem na szerokość spojrzenia – całkiem przeciwnie. Wspomnianą „oddzielność” ukazuje w sposób klarowny przykład Andrzeja Grajewskiego. Ten były członek Kolegium IPN mówi („Gazeta Wyborcza” 2511.2008): „Różnimy się [z arcybiskupem Józefem Życińskim] w podejściu do dokumentów [esbeckich]. Arcybiskup kwestionuje ich wiarygodność, ja nie” (podkr. AR). Dalej natomiast, w tym samym wywiadzie, powiada Grajewski: „Z zachowanej karty ewidencji wynika, że arcybiskup został zarejestrowany jako TW „Filozof”. Nie był to werbunek fikcyjny. I tu zgadzam się z ks. Zaleskim. Oni go naprawdę zarejestrowali, choć on mógł o tym nie wiedzieć” (podkr. AR). Czym więc jest wiara Grajewskiego w autentyczność dokumentów esbeckich? Wszak na podstawie archiwów IPN – bez próby konfrontacji z innymi przekazami, a więc i odpowiedzi na fundamentalne pytanie „wiedział, czy nie wiedział” – skazuje się dziś na śmierć cywilną dziesiątki osób. Grajewski przyznaje, że wobec abp. Życińskiego ma „empatię”. Nie miał jednak tej empatii, gdy demaskował ojca Hejmę (choć za swe emocjonalne wystąpienie przynajmniej potem przeprosił). Tak czy inaczej – cóż warta jest lustracja? I gdzie ta prawda, która ma nas wyzwolić?

Polowanie

Nie miejmy jednak złudzeń: sensem istnienia IPN nie jest prawda. Sensem tym jest POLOWANIE. I jest to polowanie z nagonką, przy akompaniamencie usłużnych mediów (które z pracy IPN same korzystają – tak przecież było w sprawie Małgorzaty Niezabitowskiej). Instytut udostępnia swe zbiory tysiącom „pokrzywdzonych”, którzy potem z tą – niepewną – wiedzą o bliźnich mogą zrobić, co im się podoba. Jeżeli „pokrzywdzony” jest osobą prywatną, może założyć komitet parafialny „Ujawnić prawdę”. Jeżeli jest dziennikarzem – może zrobić w gazecie lub telewizji dobrego newsa. Gorzej jednak ma obywatel, na którego padło pomówienie: swego dobrego imienia może dochodzić tylko w sądzie. I to przez długie lata, bez gwarancji sukcesu (bo „skoro tak stoi w dokumentach, to jak to kwestionować?”). Natomiast IPN, od którego taki ludzki dramat się zaczął, albo „rżnie głupa” („my tylko udostępniliśmy to, co jest w naszych zbiorach, żadnej odpowiedzialności nie ponosimy”), albo ściga raz złowione ofiary do upadłego (wystarczy przypomnieć zawziętość, jaką powziął do Niezabitowskiej).
Operuje przy tym IPN pojęciem „zbrodni komunistycznej”. A sprowadza się to pojęcie do faktu, że wykroczenie bądź występek może być zbrodnią – o ile tylko popełnił go komunista (tzn. funkcjonariusz państwowy lub partyjny PRL). Czyż trzeba lepszego przykładu nierówności obywateli wobec prawa? A dziś ta nierówność jest o tyle jeszcze większa, że instytut stał się zbrojnym ramieniem jednej, aktualnie działającej, partii. Gdy więc rozpala się konflikt między Wałęsą a braćmi Kaczyńskimi, IPN służy książką Cenckiewicza i Gontarczyka. Gdy ważą się losy ustawy lustracyjnej, IPN znajduje kwity na dwóch sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Gdy prezydent Kaczyński (prawidłowo, lecz omyłkowo – oto dialektyka IV RP) przyznaje Krzyż Syberyjski Jaruzelskiemu, IPN oskarża generała o „zbrodnię komunistyczną”. Gdy rektor Ceynowa wynajduje fortel, żeby obejść ustawę lustracyjną, IPN odkrywa, że rektor coś kiedyś podpisał.
Na pytanie, „jak długo powinien istnieć IPN”, odpowiada Kurtyka w „Tygodniku Powszechnym”: „Do czasu, gdy kwestia interpretacji i oceny znaczenia dyktatury komunistycznej dla losu narodu polskiego przestanie być aktualna. (…) nie powinno to trwać dłużej niż jedno pokolenie, czyli 20-30 lat”. I dalej: „IPN dostał do ręki instrumenty, które pozwalają dostarczać argumentów do dyskusji publicznej i monitorować bieżące życie publiczne przez pion lustracyjny. O tym, kiedy misja IPN wygaśnie, nie zadecyduje jeden czynnik, lecz ich kombinacja. Wtedy archiwum IPN stanie się częścią archiwów państwowych”.
Otóż to. Gdyby IPN-owi przyświecały cele naukowe – co by szkodziło już teraz wcielić jego zbiory do archiwów państwowych? Ale nie. Przez 20-30 lat (kto zresztą zaręczy, że nie dłużej?) ma trwać w moim kraju POLOWANIE. A społeczeństwo ma stać się obiektem IPN-owskiej „pierekowki” świadomości.

Rozwiązać IPN

Jak głęboka to „pierekowka” – mogliśmy wyżej zobaczyć. IPN – wynika z przytoczonych przykładów – to instytucja antypaństwowa, antynarodowa i antychrześcijańska. Antypaństwowa – bo nie da się jej pogodzić z demokratycznym państwem prawa, bo niszczy ona Monteskiuszowski podział władz, bo jej prezes dostał prawo ujawniania tajemnicy państwowej. Antynarodowa – bo lansuje wizję historii straceńczej, w której rzuca się na szalę samo istnienie narodu. Antychrześcijańska – bo „nie ma przebacz”: dawne winy nigdy nie mogą zostać odkupione (Lech Wałęsa nie ma prawa znaleźć się na liście pokrzywdzonych). Tego właśnie doczekaliśmy w wolnej Polsce. I to ma trwać przez następne 20-30 lat.
Dlatego instytut musi być jak najszybciej rozwiązany. Trzeba o tym mówić – nie „choć”, lecz „ponieważ” jest to dziś postulat nierealny. Powinien zostać IPN zastąpiony przez dwie-trzy apolityczne placówki. Pierwszą byłby Instytut Badania Najnowszej Historii Polski, powoływany w normalnym naukowym trybie i (najlepiej) włączony w struktury PAN. Drugim byłoby archiwum, dysponujące ustawową reglamentacją dostępu do zbiorów i karencją kilkudziesięciu lat oraz (najlepiej) podlegające Archiwum Akt Nowych. Ewentualną placówką trzecią mogłaby być Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, choć Bogiem a prawdą najwyższy czas przestać ścigać zbrodnie, których sprawcy w większości już nie żyją, natomiast zlikwidować kuriozalny paragraf o „zbrodni komunistycznej”.
Pewne jest jedno. IPN – jak twierdzi sam prezes Kurtyka – kiedyś przeminie. Ale nie przeminie pamięć o instytucji, która historię stawiała przed trybunałem sprawiedliwości. Gdy uświadomimy sobie, że IPN gotów kiedyś zająć miejsce obok Wydziału Historii Partii przy KC PZPR i Wieczorowego Uniwersytetu Marksizmu-Leninizmu, zrozumiemy, że rozwiązanie go leży w interesie przede wszystkim jego pracowników.

Autor jest profesorem na Wydziale Polonistyki UJ i pracownikiem Instytutu Historii PAN; w zeszłym roku wydał książkę „Rozkosze lustracji”

 

Wydanie: 2008, 52/2008

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy