A jak nie – to co?

Kuchnia polska

Ubiegły tydzień spędziłem na sprawach europejskich.
Brzmi to bardzo elegancko, w praktyce zaś oznacza, że przesiedziałem parę godzin ma międzynarodowej konferencji pod hasłem „Wizje jedności europejskiej”, a także naczytałem się sporo tekstów związanych z naszą integracją europejską.
Temat ten staje się bowiem gorący, i to z różnych przyczyn. Po pierwsze więc, wygląda na to, że nasi unijni partnerzy zamierzają w ostatnich miesiącach negocjacji przycisnąć nas nieco do ściany i szachując naglącymi terminami, wydusić z nas więcej ustępstw, niż jesteśmy do tego skłonni. Powiedział to dość otwarcie premier Danii Rasmussen.
Po drugie, niby to przypadkiem, kilku prominentnym politykom Zachodu, kanclerzowi Schröderowi między innymi, a także panu Stoiberowi walczącemu o fotel kanclerza Niemiec, wymknęło się kilka dość nieprzyjemnych dla nas zdań, dotyczących zarówno unijnych dopłat i dotacji, jak i – co ciekawsze – sprawy wypędzonych po wojnie z ziem zachodnich Niemców, co pan Stoiber proponuje na nowo rozważyć. Oczywiście obaj politycy wyjaśniali nam później i łagodzili swoje opinie, nie przypuszczam jednak, aby o tak poważnych sprawach mówili dla żartu. Są to więc raczej próbne balony, których nie należy bagatelizować.
Po trzecie, „Rzeczpospolita” (29-30.06.br.) przyniosła wyniki swego „eurobarometru”, z których wynika, że po gwałtownym wzroście poparcia polskiej opinii dla integracji unijnej, jest ono nadal wysokie i wynosi 69%, ale spadło o 6 punktów.
Na koniec wreszcie warto zauważyć, że także na Zachodzie, wśród proeuropejsko nastawionej opinii intelektualnej pojawia się obawa, że Bruksela prowadzi z nami nieładną grę, o czym świadczy wydrukowany w „Gazecie Wyborczej” artykuł Timothy’ego Asha. Ash, rzecznik poszerzenia Unii, pisze dosłownie, że wielu ludzi Zachodu nigdy nie myślało o naszej części kontynentu jako o Europie, a inni „nie życzą sobie w ogóle, by kraje te weszły do naszego klubu bogatych”. Trzeba zaś stale pamiętać, że nasz akces do UE zależy od trzech czynników: przebiegu naszych negocjacji z Brukselą, wyniku referendum w Polsce i zgody wszystkich 15 krajów unijnych na poszerzenie Unii.
Wynika z tego, że czas już najwyższy nie tylko na polską politykę zagraniczną, ale także na polską wizję tej polityki. Co do polityki zagranicznej, a zwłaszcza europejskiej, nie mnie się do niej wtrącać, każdemu laikowi jednak, jak sądzę, trudno oprzeć się wrażeniu, że nie wiadomo dokładnie, kto ją właściwie prowadzi. Raz w roli głównego negocjatora oglądamy samego pana prezydenta, za którym stoją urzędnicy jego kancelarii, raz premiera, za którym dziarskim krokiem chodzi pan Iwiński, raz oficjalnych negocjatorów z panią minister Hübner, raz sejmową komisję integracyjną z panem Oleksym, raz marszałka Borowskiego negocjującego w Londynie, na koniec wreszcie ministra spraw zagranicznych, pana Cimoszewicza. I naprawdę niewiadomo, kto tu jest polskim Talleyrandem, zwłaszcza że nie wszyscy mówią dokładnie to samo.
Do mnie przemówiły ostatnio słowa ministra Cimoszewicza, który licząc się właśnie z przewidywanym szantażem terminami negocjacyjnymi, powiedział otwarcie, że Polska nie musi koniecznie jechać do Unii najbliższym pociągiem o 19.10, lecz może także pojechać tam wygodniej, to znaczy na lepszych warunkach, o 19.30. Minister mówił wprawdzie o kilku miesiącach, a premier Rasmussen o kilku latach opóźnienia, jest to jednak, zwróćmy uwagę, pierwszy wypadek, kiedy nasza dyplomacja oderwała się od schematu zdyszanego truchtu do unijnego pociągu , podczas którego, jak wiadomo, można bardzo łatwo zgubić walizki, a nawet bilet z miejscówką. Dalszym ciągiem tego myślenia wydało mi się także to, co usłyszałem z ust ministra na wspomnianej konferencji „Wizje jedności europejskiej”, gdzie pan Cimoszewicz powiedział z trybuny, że mimo wszystko Unia nie jest całą Europą, lecz tylko jej częścią, poza którą – nawet po rozszerzeniu – pozostanie spora połać naszego kontynentu, na przykład cały Wschód.
Są to oczywistości, ale od nich właśnie zaczynać się musi wszelka wizja polityki europejskiej. Ta właśnie, której brak odczuwa się tak wyraźnie w prowadzonej obecnie perswazji medialnej, mającej skłonić nasze społeczeństwo do głosowania na „tak” w referendum. Perswazja ta jest dość dokładnym odbiciem chaosu pojęć i braku szerszego, wizyjnego oddechu polityki. Nie da się bowiem ukryć, że redaktor Wołoszański komponuje się bardzo patriotycznie na tle Grobu Nieznanego Żołnierza, może nawet lepiej, niż gdyby leżał w środku, ale kiedy znad tego grobu mówi nam o zamkniętych właśnie „rozdziałach”, a także o „rozdziałach” pozostających jeszcze do zamknięcia, to dalibóg, nic to nie znaczy. Nie wiadomo także, do kogo adresowane są telewizyjne migawki, namawiające do Unii, skoro – jak twierdzi „Przegląd” – połowa młodych Polaków nastawiona jest prounijnie dlatego, że pragnie czym prędzej stąd wyjechać, i to im lepiej wykształceni, tym szybciej. A więc czy trzeba ich dalej namawiać, czy też raczej zniechęcać, tłumacząc, że mogliby się przydać także w kraju?
Należę do tej większości, która wypowiada się za integracją europejską, pisałem tu o tym wielokrotnie. Ale z wielu doświadczeń wiem, że inteligentny człowiek podejmując jakąkolwiek, nawet najlepiej rokującą decyzję, musi zadać sobie pytanie: a jak nie – to co? Tym bardziej zaś takie pytanie zadawać sobie musi 40-milionowy naród, podejmując jedną z najpoważniejszych decyzji w swojej historii.
Brak takiej refleksji jest krótkowzrocznością, która wypacza zarówno charakter naszych negocjacji unijnych, jak i związanej z tym perswazji i pedagogiki społecznej. Jakiś czas temu premier zadeklarował, że jeśli społeczeństwo w referendum wypowiedziałoby się przeciwko integracji unijnej, to rząd poda się do dymisji. Był to dobitny gest pokazujący wyraźnie rządowy priorytet polityczny. Ale przecież z tym lub innym rządem Polska istnieć będzie nadal i nie da się jej zepchnąć spychaczami do morza. A więc co dalej?
Stoimy na ostatnim, być może, końcowym odcinku naszej drogi do Unii, a pogoda wokół nas wcale nie jest bezwietrzna. Tym bardziej więc na czasie wydaje się pytanie : a jak nie lub nie teraz – to co?

 

Wydanie: 2002, 27/2002

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy