Jestem farbowanym lisem

Jestem farbowanym lisem

Felietonista to osoba, która na niczym się nie zna, a wypowiada się na wszystkie tematy

Agata Passent

– Przejrzałam czaty z panią w Internecie i zaskoczyło mnie, że ich głównym tematem jest to, że wyszła pani za mąż, a raczej dlaczego pani wyszła za mąż. Wielu fanów i fanek ma to pani za złe, domaga się wyjaśnień – a pani raz po raz się tłumaczy.
– Po czatach skaczą głównie ludzie młodzi, często uzależnieni od komputerów. Dla nich komputer zastępuje kolegę, rodzinę, jest oknem na świat. Dwudziestolatki nie interesują się jeszcze polityką, lubią Bridget Jones, a ta głównie plecie o chłopakach. Taką modę kreuje też prasa kolorowa, seriale TV. Nie staram się zmieniać mediów, zwłaszcza że sama jestem częścią tego medialnego sosiku. Kierunek, w jakim zmierzają, napawa mnie cynizmem, ale nie prowadzę krucjaty jakąś kieszonkową motyczką. Czasem przemycam ironię czy sardoniczny uśmiech w swoich felietonach.
– Może zbyt subtelnie przemyca pani idee feministyczne, bo jednym z najczęściej powtarzających się zarzutów na czatach jest ten, że zdradziła pani feministki.
– Młodzi ludzie często źle pojmują, czym jest feminizm, albo ulegają opiniom zakompleksionych facetów na temat tegoż ruchu. Głos feministek jest bagatelizowany, spychany na margines, uważa się, że to są jakieś nieszczęśliwe wariatki, dziwaczki, odszczepieńce, zajadłe wojowniczki. Mam nadzieję, że czytelnicy „Przeglądu” są grubo powyżej tego „standardu”. Co do mnie, nie deklaruję się jako feministka. Z zawodu jestem felietonistką, więc stronię od ideologii. Nie należę ani do żadnej partii, ani do żadnego ugrupowania, ani do grupy ortodoksyjnych Żydów, ani do Ligi Kobiet. Nie dam się zaszufladkować.
– Czy w twórczości felietonistycznej o coś pani chodzi? Pisze pani w jakiejś sprawie czy dla rozrywki, sławy, pieniędzy…
– Największą moją muzą jest sekretarz redakcji, który wydzwania i pyta, czy tekst jest już gotowy. Drugą muzą jest cotygodniowy czek. A do głębszych analiz potrzebny byłby psycholog – co pcha ludzi, żeby dzielić się swoimi myślami z tysiącami obcych czytelników? To przecież dziwne. Rodzaj narcyzmu. Może mają nazbyt wysokie mniemanie na swój temat, skoro sądzą, że to, co piszą, jest na tyle interesujące, by dzielić się tym z ludźmi? A narcyzm wynika pewnie z nadrabiania kompleksów – patrzcie, jaki jestem ważny, drukują mnie. Wierzę, że wszelkie działania twórcze są formą kompensacji naszych ułomności.
– Zatem pani kompensuje jakieś swoje ułomności?
– Jeśli pani tego nie widzi, to znaczy, że dobrze je kryję – jak każdy felietonista jestem farbowanym lisem. Czytelnicy na ogół sądzą, że skoro autor posługuje się formą pierwszej osoby liczby pojedynczej, to znaczy, że pisze o sobie. Nie widzą maski, wszystko biorą serio i dosłownie. Pewnie to efekt naszego narodowego poczucia humoru, które jest bardzo rubaszne, zakorzenione w Sienkiewiczu. Nie czerpiemy z tradycji anglosaskiego humoru absurdalnego, nie jesteśmy za pan brat z ironią. Być może, to wina poziomu nauczania języka polskiego w szkole, gdzie nie uczy się dostrzegania subtelności tonu, zabarwień ironicznych, ukrytych złośliwości.
– Pani miała wspaniałą szkołę w domu. Mogła się pani uczyć felietonopisarstwa od własnego ojca. Ma pani kompleks ojca?
– Felietoniści mojego pokolenia mają ciężki los. Niewiele krajów ma takie wspaniałe tradycje felietonu jak Polska. Podziwiam Krzysztofa Toeplitza i mojego tatę, którzy potrafią połączyć racjonalizm z dowcipem, złośliwość i odwagę, ale oni są następcami jeszcze większych mistrzów i zapewne mieli kiedyś kompleksy Słonimskiego, Boya czy Prusa. Co do Prusa, jest on moją wielką muzą. Pisząc o Warszawie, często zaglądam do jego kronik warszawskich i tym wyraźniej widzę, jak się zmieniają media, odbiorcy, forma i długość felietonu, który musi być coraz krótszy, coraz bardziej nawiązuje do SMS-owych formatów. Każde pokolenie felietonistów ma swojego odbiorcę. Tata ma swoich odbiorców w „Polityce”, ja mam swoich w „Twoim Stylu” i Radiu Pin – to jest zupełnie inny target, jak mawiają marketingowcy.
– Dziennikarze często zapraszają panią do rozmaitych sondaży i ankiet. Czy nie jest męczące ich oczekiwanie, że za każdym razem powie pani coś dowcipnego?
– Rozmawiamy już pół godziny, a nie powiedziałam jeszcze nic dowcipnego! Pogodziłam się z tym, że felietonista to taka osoba, która na niczym się nie zna, a wypowiada się na wszystkie tematy. Na początku to mnie stresowało, wydawało mi się, że aby na jakiś temat się wypowiadać, trzeba być ekspertem. Ja mogłabym się wypowiadać wyłącznie na temat tenisa oraz baroku niemieckiego (z tego pisałam magisterkę), jednak nikt nigdy nie zadzwonił do mnie z pytaniem o opinię na te tematy… Dziennikarze dzwonią z najróżniejszymi pytaniami, np. jakie kremy nakładam na kolana, a jakie na szyję albo czy powinno się zburzyć warszawski Supersam. Nie chciałabym zostać sławna jako ta, która wypowiada się wszędzie i o wszystkim.
– Pani została sławna jeszcze jako dziecko – niezwykłej pary, Agnieszki Osieckiej i Daniela Passenta. Kiedyś, żeby być felietonistą, trzeba było zasłynąć w jakiejś dziedzinie, np. jako pisarz, dziennikarz, krytyk itd., trzeba było mieć nazwisko. Pani zaczęła od końca.
– Mój tata urodził się już felietonistą, więc może to u nas wypaczenie genetyczne. W dziennikarstwie nie ma żadnych metod ani recept. Kiedy ktoś mnie pyta, czy warto studiować dziennikarstwo, odpowiadam, że nie. Ale ze mną nie było całkiem tak, że spadłam z nieba do „Twojego Stylu”. Zanim skończyłam studia, pisałam przez kilka lat do „Filipinki”, pisma dla dziewcząt.
– Pisała pani w czasie studiów w Stanach Zjednoczonych?
– Tak! Nie byłam przecież na zesłaniu. Funkcjonowałam jednocześnie w dwóch miejscach, co roku przyjeżdżałam na wakacje do Polski, o ile zarobiłam na bilet. Dorabiałam sobie tam jako sprzątaczka i trenerka tenisa.
– Nie chciała pani zostać tam na stałe?
– Jestem niezbyt odważną osobą, Ameryka mnie przytłacza. Uważam, że to jest fantastyczne miejsce, nie ma drugiego kraju, gdzie człowiek miałby tak dużo możliwości rozwijania się. Nie ma też lepszej uczelni niż Uniwersytet Harvarda. Ale kiedy wychodzi się na ulicę wielkiego miasta i widzi miliony ludzi, którzy też są absolwentami wielkich uczelni… Ameryka to pędzący motor, na który nie chciałabym wsiąść. Łatwiej jest być grubą rybą w małym stawie niż małą rybką w wielkim stawie. Poza tym jestem sentymentalna, a tutaj mam wielu przyjaciół. Bardzo też lubię Warszawę, pomimo jej wad. Mój dom jest w Polsce.
– Jednak wolała pani studiować za granicą.
– Starałam się walczyć ze swoimi słabościami. Próba dostania się na najbardziej prestiżową amerykańską uczelnię była taką formą zwalczania słabości. Poza tym cenię tradycje rodzinne. Mój tata w latach 70. zdobył stypendium na Harvardzie, w związku z czym jako sześciolatka chodziłam tam do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Potem ja wdrapałam się w progi tej uczelni i historia zatoczyła koło. Cieszę się, że miałam okazję trafić na wspaniałą uczelnię, gdzie studiują ciekawi studenci z całego świata, a profesorzy traktują swój przedmiot tak, jakby był czymś najważniejszym na świecie. Podoba mi się też system anglosaski, który kładzie nacisk na wiedzę ogólną, dzięki czemu studiując germanistykę, miałam zajęcia z biologii ewolucyjnej, z muzyki klasycznej, ze statystyki itd.
– A co pani sądzi o współczesnej Polsce?
– Stała się interesującym miejscem, dzieje się dużo nowych rzeczy. Podoba mi się to, że jesteśmy w kompletnie nieokreślonym momencie. Tylu rzeczy u nas jeszcze nie ma i można je stworzyć od zera, co daje niesamowitą wielość możliwości. To dotyczy np. prywatnych teatrów, które można otworzyć, restauracji, stacji radiowych itd.
– Ale trzeba mieć pieniądze albo sponsorów.
– Nie ma u nas wypracowanego systemu walki o sponsorów, namawiania ludzi do mecenatu. Wiem coś o tym, bo prowadzę Fundację im. Agnieszki Osieckiej i mam kilkadziesiąt teczek odmów, które otrzymaliśmy. Mecenat to w Polsce coś nowego, obie strony muszą się wiele nauczyć. Może kiedyś będzie tak, że np. w Muzeum Narodowym powstanie sala im. pana Kowalskiego czy Uniwersytet Warszawski będzie miał ławeczki fundowane przez absolwentów.
– A co się pani w Polsce nie podoba? Co panią irytuje?
– Chciałam kiedyś zorganizować u siebie pod domem na skwerku coś w rodzaju amerykańskiego garage sale, czyli wyprzedaży, na której mieszkańcy pozbywają się niepotrzebnych rzeczy. Ale jak się dowiedziałam, ile formalności trzeba załatwić, m.in. pozwolenie w Ministerstwie Handlu, wypożyczyć toaletę przenośną itd., zniechęciłam się. Wszyscy mieszkańcy byli zainteresowani, ale nie pomógł nikt. Nam, Polakom, mnie także, brak wytrwałości. Uwielbiamy słowiańskie zrywy, jednorazowe. Jechać zatłoczonym pociągiem do Rzymu na pogrzeb Papieża, jednorazowo wrzucić 20 zł do puszki na powodzian itd. Natomiast brak nam amerykańskiej etyki codziennej pracy, którą znają też sportowcy. Może dlatego mamy takie marne wyniki w sporcie, że nie umiemy być systematyczni? To mnie właśnie męczy w naszej kulturze – jednorazowo husaria, a potem narzekanie i lenistwo. Drażni mnie także upadek obyczajów, zanik zwykłej uprzejmości na co dzień. I marginalizacja ludzi starszych. Zamiast ich hołubić, nie pokazujemy ich w mediach, wyrzucamy z pracy etc.
– A w polityce? W telewizji?
– Prawie nie oglądam telewizji. Jest już tak głupia, że boję się odmóżdzyć, bo to wciąga. Kablówki nie mam, bo jestem potwornie skąpa! W telewizji publicznej oglądam głównie sport, jestem zapaloną kibicką. Polityką kompletnie się nie interesuję, co jest grzechem. Widać po licznych historycznych zawirowaniach, szczególnie w historii Niemiec, że ignorancja polityczna była powodem strasznych rzeczy. Ja też popełniam grzech ignorancji. Gdy przychodzi do wyborów – a jeszcze żadnych nie ominęłam – mam zawsze dylemat, jakie powinnam mieć zdanie, skoro nie śledzę działań polityków.
– I co pani robi? Pyta tatę?
– Nie jestem aż taką córeczką tatusia, żeby uważać go za nieomylnego. Żyję, na szczęście, na wyspie wśród ludzi rozsądnych, którzy są dla mnie jakby sitkiem. Obdzwaniam ludzi mądrzejszych ode mnie i notuję sobie ich rady i argumenty. Potem wyliczam średnią i według niej głosuję. Nie mam tyle wytrwałości, żeby osobiście obdzwaniać wszystkich polityków. Poza tym polityka bazuje dziś głównie na socjotechnice, wiec od początku im nie wierzę… Bazuję na opiniach przyjaciół. Mam takie usposobienie, że lubię się radzić innych, a potem robić swoje. Podobnie postępuję w fundacji, gdzie żadnych decyzji nie podejmuję bez konsultacji.
– Co najbardziej panią zaskoczyło jako szefową fundacji?
– Odkrycie, że pokolenie, dla którego ważne są poezja czy piosenka z inteligentniejszym tekstem, odchodzi tak dramatycznie prędko i że komercjalizacja mediów dokonuje się tak szybko. Media publiczne ani media komercyjne polskich przebojów w ogóle nie grają. Nie wiem, z czego żyją polscy kompozytorzy! Jako dwudziestoparoletnia dziewczyna nie spodziewałam się, że będę musiała intensywnie zabiegać w telewizji, aby raz w roku nadała dziesięć utworów Agnieszki Osieckiej. Nie oburzam się na to, żyjemy w kraju, gdzie oglądalność takich programów jest mała. Niedawno TVP nadała piękny koncert piosenek Jeremiego Przybory, w rocznicę jego śmierci – oglądalność wyniosła 3%. Czy ja mam rozpaczać, że w takim kraju żyję? Trzeba się do tego dostosować albo od razu się poddać, a na to jeszcze nie jestem gotowa. Nasza fundacja działa dla tych 3%, te 3% to cenna grupa, o której marketingowcy zapomnieli. Mam nadzieję, że w którymś momencie tak się ogłupimy pismem obrazkowym, teleturniejami, że wrócimy do poważniejszych rzeczy. Ale jestem optymistką, marzycielką. Przekonuje mnie tekst z piosenki z STS-u, autorstwa mojej mamy: „Zróbmy coś, co by od nas zależało”.
– Bardzo się pani zaangażowała w promocję twórczości swojej mamy. Czy pani stosunek do niej zmienił się? Kiedyś była pani bardzo krytyczna.
– Po odejściu naszych najbliższych nasz kontakt z nimi się nie kończy. Gdy jesteśmy starsi, inaczej o nich myślimy, więcej ich cech odkrywamy w sobie, to jest wciąż ewoluujący związek. Teraz lepiej rozumiem mamę.
– Mogłaby pani dzisiaj się z nią zaprzyjaźnić?
– Nasz związek był głównie oparty na przyjaźni, ponieważ nie mieszkałyśmy razem. Moja mama była osobą, która dawała się ponieść swoim namiętnościom. Ja w przyjaźni szukam stabilności. Mama mówiła: „Rozwijam się przez zdradę”. Jestem mniej odważna. Oczekuję od przyjaciela, którego poznałam 20 lat temu, że dalej będzie się ze mną nudził. Mój stosunek do mamy ewoluuje, ale zawsze ceniłam jej twórczość – i należy te dwie rzeczy oddzielać. Poza tym gdyby nie fundacja, kto pomagałby jej twórczości?
– Co uważa pani za największy sukces swojej fundacji?
– Najbardziej się cieszę, że ruszył projekt wydania „Wielkiego Śpiewnika Agnieszki Osieckiej”. Znalazło się dwóch mecenasów, którzy go wspierają, i mam nadzieję, że do końca mojego życia ukaże się 13 tomów – nuty i teksty. Może wróci tradycja muzykowania w domu. Polacy są niemuzykalni, mało kto czyta nuty, rzadko kto na czymś gra. Wojna i ostatnie 50 lat zrobiło swoje z mieszczańskimi tradycjami. Wydawanie śpiewnika w naszym kraju na razie graniczy z wariactwem, ale żeby coś osiągnąć, trzeba być trochę wariatem.

*

Agata Passent, dziennikarka (ur. 1973 r.), ukończyła studia na Uniwersytecie Harvarda w USA, nostryfikowała dyplom na germanistyce na UW. Jest stałą współpracowniczką miesięcznika „Twój Styl” i Radia PIN. Opublikowała książki „Miastówka”, „Pałac wiecznie żywy ” i „Jest fantastycznie”.

 

Wydanie: 17-18/2005, 2005

Kategorie: Wywiady
Tagi: Ewa Likowska

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy