Jestem w klinczu, więc trwam – rozmowa z Jerzym Urbanem
Żywiliśmy się Wałęsą. Żywiliśmy się Kaczyńskim, Kościołem, papieżem. To czym się teraz żywić? Jerzy Urban, na 20-lecie tygodnika „NIE” Rozmawiają Paweł Dybicz i Robert Walenciak – Myślał pan, zakładając „NIE”, że będzie pan tak długo to ciągnął? – Zależy kiedy. Gdy zakładałem pismo, byłem oczywiście bardzo niepewny przyszłości. Nawet wyobrażałem sobie, że będę robić interesy handlowe jako główną działalność, a z nich utrzymywać pismo jako hobby. – Naprawdę? – Nawet zrobiłem początkowe kroki w zakresie handlu, bardzo ambitne. Mianowicie Gorbaczow, jako prezydent jeszcze Związku Radzieckiego, ulegając przekazanym mu prośbom, spowodował uchwałę rządu ZSRR rekomendującą ministrowi handlu zagranicznego prowadzenie transakcji przez moją spółkę. – Ho, ho… – Gdyby taka możliwość trafiła na umiejętnego, byłbym dzisiaj bogaty razy dziesięć. Ale ja wziąłem dwie panie, które zwolniono z central handlu zagranicznego. Odwiedzałem radcę handlowego ZSRR, który miał tego pilnować. A on już od rana był pijany i proponował wódkę. Piliśmy za przyjaźń i te wielkie interesy, które będziemy robić. W tych czasach były jeszcze dalekopisy, więc w dalekopisach te panie wysyłały różne oferty i przyjmowały różne oferty… – Jakie? – Ja wiem… Milion ton torfu skądś tam… Coś takiego. Po pewnym czasie zorientowałem się, że to może trwać w nieskończoność, taka pozorna działalność polegająca na wymianie papierów. Bo wszelkie próby przeprowadzenia choć jednej transakcji kończyły się niczym. To wszystko szybko uświadomiło mi, że ja się do tego nie nadaję. I wtedy zostałem zmuszony do zarabiania w swoim zawodzie. Na szczęście pismo dobrze poszło. „NIE” to samo i nie takie samo, czyli zmiany, zmiany – Czy „NIE” w ciągu tych 20 lat się zmieniało? – Bardzo. Zaczynałem jako wyraziciel upokorzonych PRL-owców. I stąd wynikało wzięcie pisma. Jednocześnie robiliśmy je w formule wówczas szokującej. Nie tylko stawaliśmy w obronie ludzi PRL, ale ośmieszaliśmy przefarbowywanie się. Nie uznawaliśmy tabu wówczas istniejących w mediach, takich jak bezkrytycyzm wobec „Solidarności”, wobec rządu, wobec Kościoła. – No i pokazywaliście różne afery. – Wówczas media nie demaskowały żadnych afer ani ich nie szukały. Jedni tego nie czynili, bo byli świeżymi kombatantami „Solidarności”, którzy przejęli gazety lub je założyli i nie krytykowali władzy, bo była swoja. A drudzy tego nie czynili, bo byli postkomuchami. Los ich warsztatów pracy i ich samych zależał od solidaruchów. Bali się zwyczajnie, chcieli się przykleić do nowej rzeczywistości, a nie z nią wojować. – A później w którą stronę ewoluowało „NIE”? – Później ewoluowaliśmy w kierunku aprobaty dla aspiracji pronatowskich i proeuropejskich, które wcześniej strasznie krytykowaliśmy. W mentalności post-PRL-owskiej tkwiło głównie wojowanie z chęcią wstąpienia do NATO. Potem to było w „NIE” zmiękczane. A potem już wojowaliśmy po prostu o jak najszybsze wejście do Unii Europejskiej i wspieraliśmy w tych staraniach władze lewicy. – Kiedy pan czuł, że „NIE” dysponuje największymi wpływami? – Datowałbym to na 1995 r., kiedy Kwaśniewski aspirował do prezydentury. Wtedy też nakład „NIE” był największy, a jego wpływy były bardzo znaczne i na zachowania wyborców, i na poglądy elektoratu, jego sposób myślenia. Wpływaliśmy też na inne media, ośmielając je do krytykowania władzy, pokazując, że wyśmiewanie nowego ustroju prowadzi do sukcesu rynkowego. Ten pośredni wpływ na społeczeństwo był znaczniejszy niż bezpośredni na czytelników. Pieniądze i polityka (wydawnicza), czyli owoc, który smakuje – „NIE” jest maszynką do zarabiania pieniędzy czy raczej forum głoszenia pewnych idei? – Było maszynką do zarabiania pieniędzy i jednocześnie było głosicielem pewnych dosyć wyrazistych poglądów. Jedno nie przeczy drugiemu, bo w kapitalizmie jak nie ma wysokich dochodów, to nie ma możliwości utrzymywania niezależnego pisma. Nam dochody pozwalają na zachowanie niezależności. Po dziś dzień. Ludzie kupujący prasę nawet nie zdają sobie sprawy z różnych form ograniczeń, które spotykają wydawców. Np. skarżyła mi się niedawno koleżanka, która prowadzi pewne duże pismo typu familijnego, że w każdym numerze musi zamieszczać artykuł o katarze – że groźny, że przeszkadza itd. Bo to jest warunek reklamodawcy. Że trzeba straszyć katarem, po to żeby on dawał reklamę leku na katar, bo inaczej ta reklama będzie nieskuteczna. I jej trudności intelektualne są takie: jak wymyślić do każdego









