Jeszcze o patologii polskiej nauki

Jeszcze o patologii polskiej nauki

Do niedawna jako pewnik przyjmowano, że istotą nauczania akademickiego jest to, że nauczający równocześnie ma wkład w dyscyplinę, której naucza. Mówiąc bardziej konkretnie, jeśli wykładam studentom kryminologię, to powinienem sam uprawiać tę dyscyplinę. Prowadzić z jej zakresu badania naukowe, publikować artykuły, podręczniki, monografie. Jeśli ktoś wykłada np. psychologię kliniczną, sam powinien prowadzić badania, publikować… Niby to takie oczywiste. Nikt tego nie kwestionował, nikt z takim podejściem nie polemizował. Takie były niepisane (a czasem pisane!) założenia. Tym różnił się profesor uniwersytetu od profesora gimnazjum. Od nauczyciela w szkole średniej nie wymagano, by sam naukowo rozwijał dyscyplinę, której uczy.

Z takiego założenia wychodząc, stworzono cały system stanowisk w nauce. Asystenta, adiunkta, docenta, profesora nadzwyczajnego, profesora zwyczajnego. Asystent musiał mieć skończone studia, tytuł magistra i miał obowiązek robić doktorat. Jeśli nie zrobił go w ciągu sześciu lat, musiał z uczelnią się pożegnać. Adiunkt musiał być doktorem i musiał robić habilitację. Jeśli w ciągu ośmiu lat jej nie zrobił, żegnał się z uczelnią. Potocznie mówiło się, że ktoś się „wyrotował”. Po habilitacji można było dostać etat docenta. Docent miał formalnie te same uprawnienia co profesor. Mógł wykładać, prowadzić seminaria. Być promotorem lub recenzentem w przewodach doktorskich. Nie mógł tylko być recenzentem w przewodach profesorskich. Docenci i profesorowie tworzyli kategorię „samodzielnych pracowników naukowych”. Pozostali, a więc asystenci i adiunkci, zaliczani byli do „pomocniczych pracowników naukowych”. Jeśli docent miał osiągnięcia naukowe, w szczególności poważne publikacje, w tym monografię, wypromował doktora, mógł się ubiegać o tytuł profesora. Najpierw nadzwyczajnego, później, po dalszym pomnożeniu dorobku naukowego, o tytuł profesora zwyczajnego.

Jak widać, każdy naukowiec był przez taki system zmuszany do pracy naukowej. Obok tych stanowisk (tzw. naukowo-dydaktycznych) były stanowiska dydaktyczne: wykładowcy i starszego wykładowcy. Wykładowcy i starsi wykładowcy stanowili najwyżej kilka procent kadry nauczającej. Prowadzili oni zajęcia z dyscyplin spoza głównego nurtu na danym kierunku studiów. Na przykład z matematyki dla studentów chemii, ekonomii dla studentów prawa itp. Mieli oni wyłącznie obowiązki dydaktyczne. Nie musieli prowadzić badań naukowych, publikować prac ani robić kolejnych stopni.

Zaczęło się to zmieniać stopniowo. Najpierw zniesiono system rotacji. Nie wolno już zwolnić adiunkta, jeśli nie zrobi habilitacji, podobnie jak asystenta, który doktoratu nie potrafi zrobić albo mu się nie chce. Pozbycie się z uczelni nieuka jest bardzo trudne i wymaga długotrwałych procedur. Musi on mieć negatywne oceny w kolejnych okresowych ocenach, robionych bodajże raz na trzy lata. Podejrzewam, że to ustabilizowanie etatowe (także nieuków, czasem ludzi zupełnie nienadających się do nauki) wynikało z tego, że rewolucja Solidarności na uczelniach była przede wszystkim ruchem adiunktów. Rozwaliło to system zmuszający do pracy naukowej i naukowych awansów. Adiunkt, jeśli nie chce, to może nie robić habilitacji i na etacie adiunkta doczekać do emerytury. Co więcej, tzw. Konstytucja dla nauki (znów dane „na pośmiewisko sprzeczne z naturą nazwisko”) tworzy równoległą do naukowej hierarchię dydaktyczną. Profesor może być profesorem naukowo-dydaktycznym (czyli nauczającym i uprawiającym naukę) albo profesorem dydaktycznym. Który musi tylko prowadzić wykłady, opierając się na cudzych skryptach i podręcznikach. Nie musi uprawiać nauki, publikować prac. Do tego doszło łatwe – często na podstawie kryteriów niemerytorycznych – nadawanie różnym szkołom publicznym i niepublicznym uprawnień do nadawania stopnia doktora, a nawet doktora habilitowanego.

W krótkim czasie pod względem liczby doktorów i profesorów będziemy w ścisłej światowej czołówce, ale nasze najlepsze uczelnie w rankingach światowych będą balansowały między piątą a ósmą setką, wyprzedzane przez uniwersytety z krajów do niedawna zaliczanych do „Trzeciego Świata”. Taka pozycja polskich uniwersytetów i polskiej nauki ma oczywiście wiele innych przyczyn. Ale to temat na odrębne rozważania.

 

Wydanie: 2023, 38/2023

Kategorie: Felietony, Jan Widacki

Komentarze

  1. Przechodzień
    Przechodzień 24 września, 2023, 09:08

    Dziękuję za ten artykuł. W punkt!

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Big Five
    Big Five 24 września, 2023, 17:25

    Jeśli poziom zaspokajania potrzeb maleje, ale oczekiwania nadal rosną, tworzy się coraz większa PRZEPAŚĆ między oczekiwaniami a rzeczywistością. Owa PRZEPAŚĆ w końcu jest NIE do zniesienia i staje się podłożem BUNTU przeciwko systemowi społecznemu, który nie jest w zdolny spełniać danych obietnic.” (James C. Davies, w publikacji: Violence in America: Historical and Comparative Perspectives, Praeger Inc., New York 1969, str. 690-730).

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy