Jung

Wieczory z Patarafką

Brytyjski historyk i pisarz Frank McLynn, autor ogromnej monografii „Carl Gustav Jung”, chyba nie jest wyznawcą bohatera swojej książki. Metodologia badań literackich czy w ogóle artystycznych zna dwa kardynalne systemy: „ergocentrycyzm” i „pojetocentrycyzm”, w pierwszym wypadku analizuje się dzieło, w drugim postać samego twórcy. McLynn jest zdecydowanym „pojetocentrystą”, co oznacza, że koncentruje się głównie na biografii Junga, bardzo zresztą kolorowej. Trochę mnie to nawet złościło, bo co mnie właściwie obchodzą różne romanse i pikantne szczegóły genialnego psychologa, psychiatry i filozofa kultury, jakim był Jung. McLynn wywodzi dzieło Szwajcara z jego wiktoriańskiego dzieciństwa (C.G. Jung żył od 1875 do 1961 r.), snów, schizofrenii, bogactwa żony, mnogości kochanek, charakteru itp. Trzeba jednak przyznać, że nie pomija i samego dzieła, które jest tak wielkie i ważne, że książkę koniecznie trzeba przeczytać – albo się ma do wyboru kilkadziesiąt tomów samego Junga, trudnych, skomplikowanych i na dodatek nieprzełożonych na język polski. Bez tej lektury wszelkie mądrzenie się o człowieczeństwie, religii, kulturze, Bogu i duszy jest zwyczajną stratą czasu.
Ogrom problematyki jungowskiej wręcz poraża. Ten ukochany uczeń Freuda, a potem jego śmiertelny wróg zostawił trwały ślad w przeróżnych dziedzinach wiedzy – od psychiatrii po teologię, astrologię, badania UFO, tarota, I-chingu i Bóg sam wie czego jeszcze. I nie są to ani bełkoty nawiedzonego, ani protesty zakamieniałego sceptyka. To on wprowadził teorię archetypów, rozwinął Freudowską nieświadomość zbiorową, pojęcia cienia, persony, animusa i animy, bez których współczesna psychologia po prostu nie istnieje. Jak z tego wynika, większość zjawisk sprowadzał na grunt psychologii, ale zupełnie inaczej. Duchowość i materialność były dla niego przejawami tego samego, nieodgadnionego sedna rzeczy. Dla Junga Bóg jest częścią nas samych, nie jest czymś względem nas zewnętrznym, ale nie jest też wytworem naszej świadomości, ponieważ zarówno obraz Boga, jak i seksualność są o wiele wcześniejsze od świadomości. To są zresztą dwa zasadnicze filary, na których wspiera się człowiek – nie wiem, czy nie można tego odnieść i do zwierząt.
Jung bądź stworzył, bądź rozwinął takie mnóstwo teorii i koncepcji z przeróżnych dziedzin, że wręcz nie sposób ich wymienić. A co dopiero sensownie zreferować. Zdecydowany przeciwnik ateizmu zapowiadał jednak kres chrześcijaństwa (sam był protestantem). Najwyżej cenił katolicyzm, widząc w nim coś więcej niż tylko jedno z wyznań chrześcijańskich. Ale wprawiał samych wierzących katolików w zakłopotanie, dołączając do Trójcy boginię Marię i… Szatana jako postać równie boską. Był jednym z najwybitniejszych na świecie znawców gnostycyzmu, alchemii i okultyzmu, twórcą teorii „synchroniczności” zjawisk psychicznych i materialnych. Naturalnie przez cały czas tkwił pod huraganowym ogniem oponentów i w znacznym stopniu uprawomocnił liczne koncepcje New Age. Trzeba przyznać, że choć Jung zmarł przeszło 40 lat temu, stan rzeczy niewiele się zmienił.
Cóż, Jung zajmował się problemami nad wyraz trudnymi, z którymi ludzkość borykała się od początku swojego istnienia, nic dziwnego, że nie mógł mieć „ostatniego słowa”, bo ostatniego słowa najprawdopodobniej nigdy nie będzie. Ale szwajcarski psychiatra otworzył nam nowe perspektywy, nowe metody postrzegania zjawisk, których istnienia zaprzeczyć nie sposób, a zarazem nie da się wyjaśnić na gruncie całkowicie racjonalnym. Z tego punktu widzenia dzieła Junga nie da się ani całkiem zanegować, ani zaaprobować, można mu co najwyżej wyrzucać niejasność i zagmatwania. McLynn, ogromnie krytyczny, też na wiele więcej się nie zdobył. Jednak referuje chyba lojalnie. Na przykład opisując stosunek Junga do astrologii, nie twierdzi, że Szwajcar wszystko uważał za bzdurę, ale też nie za prawdę. Sądził, że to raczej pory roku mają wpływ decydujący i że kreślenie indywidualnego horoskopu jest nonsensem, natomiast w odniesieniu do zbiorowości i epok historycznych coś naprawdę jest na rzeczy. Ale takich arcyciekawych poglądów Junga jest przecież bez liku. Może to i dobrze, że nie referuje ich entuzjasta, bo stają się bardziej wiarygodne. Książka droga, gruba i czasem niełatwa, ale przeczytać ją trzeba.

 

Wydanie: 2002, 39/2002

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy