Już nie pobór, ale kwalifikacja

Już nie pobór, ale kwalifikacja

Emocje nie te, jednak wciąż trochę strach stawać przed komisją wojskową. Bo a nuż wezmą na ćwiczenia

Jako urodzony w „środkowym Gierku” wezwanie z wojskowej komendy uzupełnień odebrałem w połowie lat 90. Armia była w trakcie „humanizacji”, budżet państwa zaś w marnym stanie, wymuszającym cięcia wydatków. Zimna wojna przebrzmiała, wojsko w dotychczasowym kształcie powszechnie uchodziło za zbędne. Kasowano jednostki i sprzęt, służbę zasadniczą skrócono z 24 do 18, a następnie do 12 miesięcy (później nawet do dziewięciu, ale to już w innej epoce). Mimo to wśród młodych mężczyzn o „zetce” nadal mówiło się jako o przerwie w życiorysie, armię określając mianem „syfu”. „Naprawdę chcesz iść do syfu?!”, pytali mnie zdumieni koledzy. Chciałem. Planowałem odbyć służbę zasadniczą, a potem – jak to się wówczas mówiło – „na stałe zaczepić się w wojsku”. Życie chciało inaczej, ale wtedy – wiosną 1995 r. – należałem do mniejszości w gronie poborowych – tych, którzy „nie kombinowali”.

Niepożądany ślad w papierach

Kombinowano na różne sposoby, najmniej wyrafinowanym, ale i najpewniejszym, była łapówka. W „moich czasach” przede wszystkim pieniężna – wraz z kresem socjalistycznej „gospodarki niedoboru” wziątki typu świńska półtusza straciły rację bytu. A i apetyty się zaostrzyły. Do przekupywania członków komisji dochodziło z rzadka, zwykle mechanizm korupcyjny wprawiany był w ruch na etapie gromadzenia „mocnych papierów”. Najlepiej, i najczęściej, medycznych. Nie mieliśmy internetu, ale adresy zaprzyjaźnionych lekarzy zdobywało się bez trudu. Gwoli uczciwości należy wspomnieć o nielicznych medykach, którzy wystawiali zaświadczenia za darmo, traktując tę działalność jako rodzaj obywatelskiej powinności. W cenie były świadectwa leczenia chorób serca, nerek, kręgosłupa, potwierdzające wady wzroku i słuchu, im gorsze, tym lepiej. Dobrze było mieć kwity na schorzenia neurologiczne (np. padaczkę), najlepiej – z uwagi na kłopotliwą weryfikację – tzw. żółte papiery. Choroby psychiczne wybornie sprawdzały się w kasowaniu z listy poborowych.

Tak radykalna metoda nie tylko wymagała dysponowania odpowiednimi funduszami, ale również pozostawiała ślad w papierach. Urzędowo potwierdzone choroba czy uzależnienie (niemało poborowych udawało narkomanów lub alkoholików) mogły w przyszłości odbić się czkawką, np. podczas starań o pracę. Stąd inne sposoby, niekiedy desperackie, jak próby samookaleczeń. Złamana ręka lub noga w końcu się zrastały, więc dawały jedynie czasowe odroczenie. Taki sam charakter miał wybieg ze zdobywaniem wykształcenia. Kontynuacja nauki – w szkole pomaturalnej lub na studiach – to od dwóch do sześciu lat zwolnienia (więcej w przypadku „wiecznych studentów”). W PRL absolwenci uczelni zwykle i tak byli brani w kamasze – choć na krócej. W III RP ścieżka edukacyjna z roku na rok dawała coraz większe gwarancje przeniesienia do rezerwy bez odbycia służby, by na początku nowego wieku stać się niezawodnym rozwiązaniem.

W efekcie w ostatnich latach „zetki” do „woja” trafiały dwa rodzaje rekrutów. Fascynaci, z których część traktowała służbę jako bramę do zawodowstwa, oraz ci, którzy z braku życiowej zaradności nie potrafili się wykpić. Problemy szkoleniowe i wychowawcze, jakie ów stan rzeczy generował, zasługują na odrębny artykuł.

Szeroki oddźwięk w internecie

A jak jest dziś? Powszechnego poboru nie ma – zawieszono go w 2008 r. Od zeszłego roku nie ma również wojskowych komend uzupełnień – zastąpiły je centra rekrutacyjne. Wprowadzona w marcu 2022 r. Ustawa o obronie Ojczyzny wyróżnia kilka rodzajów służby ochotniczej – w tym dobrowolną (i odpłatną), 12-miesięczną „zetkę”. Wojsko jest zatem dla chętnych – zainteresowanych służbą na stałe bądź na jakiś czas – ale to nie znaczy, że armia rezygnuje z budowania rezerw.

Byli zawodowcy i ochotnicy to za mało, żeby myśleć o odpowiednio licznym rozwinięciu mobilizacyjnym sił zbrojnych na czas wojny lub kryzysu. Stąd konieczność ewidencjonowania zasobów ludzkich, zebrania informacji o stanie zdrowia obywateli pod kątem ich przydatności w armii. Służy temu rokroczna kwalifikacja wojskowa, która tym się różni od poboru, że nie skutkuje obowiązkowym wcieleniem. Objęci nią mężczyźni i wybrane grupy kobiet otrzymują cztery różne kategorie zdrowia (A, B, D, E – gradacja następuje w porządku alfabetycznym, od zdolnych po trwale niezdolnych). Kwalifikowani nadający się do służby, bezwzględnie bądź w określonych warunkach, z nadanym stopniem szeregowego trafiają do tzw. rezerwy pasywnej. Nie otrzymują książeczek wojskowych i nie składają przysięgi.

W tym roku kwalifikacja ruszyła 17 kwietnia i potrwa do 21 lipca, obejmując przede wszystkim mężczyzn z rocznika 2004. Obowiązkowi kwalifikacji podlegają także kobiety i mężczyźni urodzeni w latach 1999-2004, z umiejętnościami zawodowymi przydatnymi w służbie wojskowej. Mowa tu m.in. o lekarzach, weterynarzach, psychologach, rehabilitantach, radiologach, diagnostach laboratoryjnych, informatykach, nawigatorach czy tłumaczach; specjalistach z już wydanymi dyplomami albo kończących edukację w bieżącym roku szkolnym/akademickim. W sumie, jak wynika z danych Ministerstwa Obrony, to 230 tys. osób – z racji wieku i cech społecznych bardzo aktywnych w cyfrowym świecie. O czym wspominam, bo okazuje się, że wezwania do centrów rekrutacji oraz doniesienia prasowe na temat kwalifikacji szeroko rezonują w internecie.

„Czy mogę nie stawić się przed komisję?”, „Co zrobić, żeby dostać kategorię E?”, „Czy kwalifikacja oznacza, że wezmą mnie do wojska?”, pytają internauci. W dyskusjach czuć nerwowość, trochę przypomina to atmosferę towarzyszącą niegdyś poborowi, choć warto zauważyć, że jednym ze źródeł lęków jest widmo eskalacji rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Coś, czego „stare roczniki” rekrutów bać się nie musiały.

Ryzyko doprowadzenia siłą

Jednak nie o wojnę głównie chodzi, ale o bardziej przyziemne sprawy. Pasywna rezerwa ma się szkolić – na jak najczęstsze i najliczniejsze ćwiczenia naciska generalicja. Zgodnie z Ustawą o obronie Ojczyzny „pasywnych” można powołać na ćwiczenia jednodniowe i krótkotrwałe – trwające nieprzerwanie do 30 dni, długotrwałe – trwające nieprzerwanie do 90 dni, rotacyjne – trwające łącznie do 30 dni i odbywane z przerwami w określonych dniach w ciągu danego roku kalendarzowego. Z reguły wojsko poprzestaje na ćwiczeniach krótkotrwałych, najczęściej dwutygodniowych. „Taka forma szkolenia spotyka się ze sporym oporem społecznym – pisze portal Trójmiasto.pl. – Przedsiębiorcy obawiają się o swoje biznesy, które będą musieli zostawić na czas ćwiczeń, również pracownicy etatowi, którym przysługuje na ten czas bezpłatny urlop, nie garną się do zamiany codziennych obowiązków na kilka lub nawet kilkadziesiąt dni w jednostce. Potwierdzają to wyniki naszej ankiety. Internauci spytani o to, co by zrobili, gdyby dostali wezwanie na ćwiczenia, najczęściej wybierali opcję »wymigam się« (61% odpowiedzi)”.

Lokalne medium i społeczność? Tak, ale wyniki nie odbiegają od rezultatów profesjonalnych badań ogólnopolskich. 58,5% Polaków nie chce przywrócenia obowiązkowej służby wojskowej – wynika z sondażu United Surveys dla RMF i „Dziennika Gazety Prawnej”, przeprowadzonego w lutym br. Po prawdzie MON nie ma takich planów, ale pytania o „zetkę” są papierkiem lakmusowym stosunku Polaków do powinności związanych z obronnością (tych wymagających założenia munduru).

Teoretycznie w 2023 r. wojsko może powołać na ćwiczenia nawet 200 tys. osób – tyle że to górny limit, tożsamy z zapisem obowiązującym w roku minionym. A czy w 2022 r. zapędzono na poligony 200 tys. rezerwistów? Nie, wojsko nie przedstawia dokładnych danych, ale wiadomo, że pula była dużo mniejsza. W 2023 r. zapewne też skończy się na kilku- lub kilkunastoprocentowym wykorzystaniu limitu. Dość zauważyć, że MON chciałoby w bieżącym roku w ramach dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej przeszkolić niemal 29 tys. osób, a budżet ministerstwa z gumy nie jest, bazy szkoleniowej (i personelu) także nie da się z miesiąca na miesiąc pomnożyć.

Niezależnie od tych uwarunkowań warto mieć świadomość, że osoba, która nie stawi się na kwalifikację, może zostać doprowadzona przed komisję siłą, a sam czyn uznawany jest za wykroczenie i podlega karze ograniczenia wolności albo grzywny. Z kolei niestawienie się na ćwiczenia rezerwy to ryzyko nie tylko kar pieniężnych, ale i trzech lat więzienia.

m.ogdowski@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Hubert Hardy/REPORTER

Wydanie: 19/2023, 2023

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy