Najważniejsza decyzja lewicy, kto wystartuje w wyborach prezydenckich, rodzi się w bólach, a proces wyłaniania kandydata jest niezrozumiały Prezydencka karuzela zaczęła się kręcić. Gdy do kiosków trafi ten numer PRZEGLĄDU, będą już państwo wiedzieli, co ogłosił typowany na prezydenta celebryta Szymon Hołownia, w ciągu najbliższych dni swojego kandydata przedstawi zaś największa z sił opozycyjnych, Platforma (Koalicja) Obywatelska. Prawybory prezydenckie rozpoczęła Konfederacja, a PSL ma jasność, że wystawi Kosiniaka-Kamysza. PiS – czego trudno nie zauważyć – kampanię prezydencką Andrzeja Dudy zaczęło dosłownie w momencie, gdy zapieczętowano urny wyborcze 13 października. Tę wyliczankę powinna zamknąć lewica, ale na razie… nie może. Okazuje się bowiem, że Robert Biedroń stracił animusz do kandydowania w wyborach prezydenckich, Adrian Zandberg chwilowo nie czuje się na siłach, a Włodzimierz Czarzasty ani nie wystartuje sam, ani nikogo do tego nie przygotował. W gronie trzech tenorów postanowiono więc poczekać. I wystawić cierpliwość sympatyków na pewną próbę, dając ostygnąć rozgrzanemu do czerwoności Zandbergowi, miast – jak uczy przysłowie – kuć żelazo, póki gorące. W związku z brakiem jasnej deklaracji kogokolwiek politycy (szczególnie z dalszych ław) i sympatycy lewicy stawiają pytanie: co my ludziom powiemy, jeśli nasi liderzy naprawdę stchórzyli? Bo o ile w kampanii parlamentarnej ujawniły się wszystkie pozytywne skutki synergii trzech pokoleń lewicy, o tyle w procesie wybierania kandydata na prezydenta zaczynają się ujawniać również jej słabości. Przestroga Dla lewicy wybory prezydenckie mają szczególny wymiar. W zbiorowej świadomości wyborców, polityków i lewicowej części opinii publicznej żywe są dwa wspomnienia: największej po 1989 r. dumy i najbardziej upokarzającej porażki. Powodem tej pierwszej jest oczywiście Aleksander Kwaśniewski, uważany powszechnie za najlepszego – a z całą pewnością najpopularniejszego – prezydenta III RP. Najbardziej też wpisującego się w oczekiwania, jakie urzędowi prezydenckiemu w naszym kraju towarzyszą: że prezydentura ma być zdecydowana, ale nie dyktatorska; że ma reprezentować sobą ambicje i aspiracje społeczeństwa; że ma godzić luz i powagę, zaspokajać potrzebę dostępności, ale nie rozmieniać prestiżu urzędu na drobne. Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, pomimo kilku spektakularnych potknięć, udało się te oczekiwania spełniać – czego dowodem było zwycięstwo w pierwszej turze wyborów na przełomie wieków. Porażka to oczywiście Magdalena Ogórek, owoc zupełnie nietrafionego pomysłu na odmłodzenie SLD, który mimo sprzeciwów przeforsował Leszek Miller. Ogórek kompromitującą kampanią zaszkodziła lewicy na lata, a decyzja o jej wystawieniu śmiertelnie obraziła lojalnych wyborców. Dziś, w roli pokrzykującej dziennikarki TVP Info i lojalnej pracowniczki państwowych mediów, przypomina lewicy o jej najbardziej wstydliwych i autodestrukcyjnych decyzjach. Każda rozmowa o kampanii prezydenckiej musi uwzględniać te wspomnienia i cały ich symboliczny ciężar. Dlatego również decyzja o tym, kto w 2020 r. będzie reprezentował lewicę w wyścigu o prezydenturę, rodzi się w takich bólach. A wybory niełatwo będzie wygrać, choć wiele będzie można w nich przegrać. Adrian jest zmęczony W 40. urodziny, przypadające na barbórkowy 4 grudnia, Adrian Zandberg cieszył się – zasłużonym rzecz jasna – odpoczynkiem od polityki. Nie chodziło jednak wyłącznie o świętowanie. Zandberg, jak mówią współpracownicy, a czego nie zdradza jego słuszna postura i energia publicznych wypowiedzi, „zajechał się na amen”. Konieczność uczestnictwa w niezliczonych zebraniach i posiedzeniach na początku kadencji, nowe obowiązki jako posła, zalew propozycji wywiadów i wystąpień telewizyjnych związany z wybuchem jego popularności w mediach głównego nurtu – wszystko to nadwyrężyło wytrzymałość debiutującego parlamentarzysty. W dniach po głośnym wystąpieniu sejmowym partyjni koledzy i koleżanki Zandberga starali się w jego imieniu raczej odmawiać mediom niż przyjmować ich zaproszenia. Choć największe tytuły prasowe i telewizje w Polsce właściwie namaściły Zandberga na kandydata na prezydenta, i to zaledwie tydzień po jego poselskim debiucie, osoby z kierownictwa Razem mówią, że szanse na jego start są coraz mniejsze. Zmęczenie i obawa przed przedwczesnym wypaleniem to tylko jeden z powodów. – Adrian musiałby iść do centrum, a tego nie chcemy. Co więcej, szanse na przekonanie centrowych wyborców wcale nie są wielkie – tłumaczy polityczka Razem. Do tego dochodzi obawa, że pół roku kampanii prezydenckiej pod okiem kamer TVP byłoby wyzwaniem dla rodziny Zandberga, której ten nie ma zamiaru rzucać
Tagi:
Adrian Zandberg, Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, Aleksander Kwaśniewski, elektorat, Gabriela Morawska-Stanecka, Katarzyna Sztop-Rutkowska, koalicja Lewica, kobiety, kobiety w polityce, Lewica, Magdalena Ogórek, polityka, Polska, polska polityka, prezydenci, prezydent, Razem, wybory, wybory prezydenckie 2020










