Wypasiony rząd pęka w szwach

Wypasiony rząd pęka w szwach

Rekonstrukcja rządu, czyli kogo tym razem chce odstrzelić Kaczyński

Sądzę, że to nastąpi już zaraz po wakacjach – mówi o rekonstrukcji rządu Jarosław Kaczyński. I nie jest to odwracanie uwagi, zabawa dla dziennikarzy, żeby mieli czym się zajmować. Rekonstrukcja rządu to sprawa poważna. Bo pod tą nazwą kryje się rekonstrukcja układu sił wewnątrz rządzącej prawicy. Prezes PiS chce go ustalić na nowo. Pytanie, kogo wyniesie, a kogo strąci.

Powód jest!

Tak naprawdę o rekonstrukcję rządu aż się prosi. Obecny gabinet Mateusza Morawieckiego to 24 ministerstwa, w sumie ministrów i wiceministrów mamy około 120. Raczej smutny rekord w historii III RP.

PiS o tym wie, odchudzenie rządu mogłoby więc być dobrym chwytem marketingowym – w trudnych czasach rząd zaczyna od siebie i teraz zamiast 24 ministerstw będzie 15. Albo nawet 12!

Jest też inny powód rekonstrukcji – świat się zmienia, zmieniają się priorytety rządu, od czasu do czasu trzeba też zmienić jego strukturę. Prześledźmy, jak zmieniały się ministerstwa w III RP. U jej początków mieliśmy np. Ministerstwo Przekształceń Własnościowych, teraz mamy Ministerstwo Cyfryzacji. Realne potrzeby wymuszają zmiany. Tylko że w tym przypadku nie o to chodzi.

Aha, warto wspomnieć o jeszcze jednym argumencie – otóż PiS, dokonując rekonstrukcji rządu, chętnie mówi, że walczy z „Polską resortową”. Tak zresztą tłumaczył to w radiowej Trójce szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, Michał Dworczyk: „My mówimy od wielu lat, że trzeba skończyć z Polską resortową, że jest szereg projektów, które są realizowane horyzontalnie, a do tego jest potrzebna dobra współpraca ministerstw”.

Czyli PiS po pięciu latach rządów woła, że trzeba skończyć z Polską resortową… Ale Dworczyk nie jest pierwszym politykiem tej partii, który o tym mówi. Wcześniej wspominała o tym w roku 2017 ówczesna premier Beata Szydło. „Resortowość jest w Polsce problemem”, przyznała w radiu RMF. Ale zaraz dodała: „Ci, którzy uważają, że da się uniknąć resortowości, nie mają racji; ona jest i będzie”.

Albo więc lament Dworczyka o Polsce resortowej jest tak naprawdę opowieścią o imposyblizmie PiS, o nieudolności w zarządzaniu, albo to rzucony bez większej refleksji argument, żeby coś powiedzieć, jakoś te zmiany wytłumaczyć. Albo jedno i drugie, ku czemu bym się skłaniał.

Szydło wyszło z worka

Jeżeli wspomnieliśmy Beatę Szydło, to historia rekonstrukcji jej gabinetu dość dobrze wprowadza w atmosferę obecnych dni. Bo tak naprawdę pierwsza rekonstrukcja nastąpiła, zanim ten rząd powstał. W czasie kampanii wyborczej i PiS, i Jarosław Kaczyński zapowiadali, że w nowym rządzie nie będzie Antoniego Macierewicza, mówiono też, że nie będzie Zbigniewa Ziobry. Tymczasem obaj w nim się znaleźli. Potem, w roku 2016, doszło do kolejnej dyskusji o restrukturyzacji. Mówiono o tym długo, media pasjonowały się zapowiadanymi zmianami, a stanęło na wymianie jednego ministra – odszedł szef resortu finansów Paweł Szałamacha. Jego fotel zajął dotychczasowy minister gospodarki Mateusz Morawiecki. Jednocześnie stanął on na czele nowej struktury – Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów.

Można zatem rzec, że tamta rekonstrukcja była długą bitwą o to, czy dać więcej władzy Morawieckiemu, czy nie. Ostatecznie, po zaciętych bojach (pytanie – z kim?), obecny premier postawił na swoim.

Trzecia rekonstrukcja miała miejsce rok później. Zaczęła się dość niemrawo i trwała przez całe lato i jesień roku 2017. A w zasadzie już od wiosny, od kwietnia 2017 r. Wtedy to Beata Szydło, jak informował „Fakt”, przed wylotem do Rzymu na unijny szczyt chciała odwołać szefów resortów obrony narodowej i spraw zagranicznych. Argumentowała, że „bez dymisji Macierewicza i Waszczykowskiego rząd czekają tylko kolejne wstrząsy prowokowane przez obu panów”. Ale Jarosław Kaczyński, jak podawali dziennikarze, na to się nie zgodził.

Może tak było, może nie, pamiętajmy jednak, że Macierewicz i Waszczykowski byli i wówczas, i – co ważne – później kojarzeni jako politycy bliscy Beacie Szydło.

W każdym razie od tego czasu regularnie w mediach pojawiały się informacje, że rekonstrukcja rządu jest przygotowywana i że Beata Szydło ma przedstawić Jarosławowi Kaczyńskiemu projekt zmian. On sam przy tym ją chwalił, mówił, że spisuje się bardzo dobrze. A ona opowiadała, że ma swoją koncepcję, że jedne resorty chce połączyć, drugie – przeciwnie, bo po dwóch latach na fotelu premiera ma własne przemyślenia.

To przedstawianie i te dyskusje toczyły się tygodniami. Aż w końcu Beata Szydło zorientowała się, że nikt jej „koncepcjami” się nie interesuje, że to o nią chodzi. W grudniu 2017 r. została zastąpiona przez Mateusza Morawieckiego. A na otarcie łez dostała stanowisko wicepremiera do spraw społecznych. W realu oznaczało to splendory (limuzyna, gabinet itd.), ale nie realną władzę nad czymkolwiek.

Jakie więc wnioski możemy wyciągać z minionych transformacji?
1. Że decyduje o nich Jarosław Kaczyński.
2. Że waży on układ sił i stosownie do niego jednych strąca, a drugich wywyższa.
3. Że niemal do końca nie wiadomo, co chce osiągnąć. Weźmy rok 2017 – na pewno zależało mu na usunięciu Antoniego Macierewicza z rządu, z drugiej strony wiedział, że jest on na prawicy bardzo popularny. Dlatego Macierewicza wypchnięto z rządu w sposób bardzo delikatny i chyba dla niego samego zaskakujący. Bo jeszcze w dniu jego dymisji „Gazeta Polska” temu zaprzeczała.
4. Dlatego nie warto się przywiązywać do słów Jarosława Kaczyńskiego, opinii, które wygłasza, bo za chwilę może je zmienić. Jeśli dziś mówi, że Mateusz Morawiecki jest nie do ruszenia, nie musi to być aktualne za miesiąc. A jeżeli o kimś nie mówi, to nie znaczy, że nie ma go na oku.
5. Z drugiej strony zauważmy skuteczność Morawieckiego – z każdą reorganizacją wzmacniał swoją pozycję, zagarniał coraz większy kawałek władzy. Jeśli ktoś śledził jego karierę w banku, wyglądało to podobnie.
6. Poza tym ewidentnie widać, że rekonstrukcja jest przedsięwzięciem politycznym. Nie służy podniesieniu efektywności działań rządu, tylko jest efektem kolejnego rozdania.

Nowe rozdanie

A jak to wygląda teraz? Niech wprowadzeniem będzie jeszcze jedna opinia na temat rekonstrukcji wygłoszona przez ministra Dworczyka: „Chodzi o przełamywanie tej Polski resortowej, tych różnych niemożności wynikających z tego, że niektóre resorty potrafią momentami działać jak udzielne księstwa”. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że w obecnym rządzie są ministrowie udzielni, nietykalni, przynajmniej dla Morawieckiego. Nie powinno to być dla nikogo zaskoczeniem, bo rząd został tak właśnie skonstruowany – jako federacja udzielnych księstw, nad którymi czuwa Jarosław Kaczyński w roli najwyższego.

Efekt tego jest taki, że premier Morawiecki przypomina princepsa z epoki rozbiorów dzielnicowych – teoretycznie jest zwierzchnikiem innych książąt, ale w rzeczywistości władzy nad nimi nie ma.

Przede wszystkim Morawiecki nie ma władzy nad resortami Solidarnej Polski i Porozumienia Jarosława Gowina. Zresztą Zbigniew Ziobro swoją niezależność demonstruje otwarcie. To on ogłosił, że chce wypowiedzieć konwencję stambulską. To on napisał do premiera list, by interweniował w Unii Europejskiej w sprawie gmin, które ogłosiły się strefami wolnymi od LGBT i z tego powodu Unia wstrzymała im fundusze. A jeden z wiceministrów Solidarnej Polski, Janusz Kowalski, ogłosił, że cała Polska powinna być „wolna od ideologii LGBT”. To Ziobro ostrzegł Morawieckiego, że sprawdzi ustalenia szczytu Unii, czy są tam zapisy dotyczące powiązania funduszy europejskich z zasadą przestrzegania praworządności, czy nie ma. To wreszcie jego prokuratura rozpoczęła śledztwo w sprawie „profanacji” figury Chrystusa przy kościele św. Krzyża i obrazy uczuć religijnych. Bo posąg przyozdobiono tęczową flagą. Ziobro, gdy tylko wybory się odbyły, rozpoczął więc własną kampanię, plasując się na prawym skrzydle obozu rządzącego, i narzuca całemu PiS własne tematy.

Doszło zatem do sytuacji, w której Morawiecki nie tylko nie ma wpływu na Ministerstwo Sprawiedliwości i prokuraturę, ale też jest pod ciągłym ostrzałem koalicjanta.

Drugi koalicjant, Porozumienie, pokazał swoją siłę w kwietniu, kiedy Jarosław Gowin wymusił na Kaczyńskim przesunięcie daty wyborów prezydenckich. Wbrew nadziejom PiS ta gra nie spowodowała rozłamu w jego maleńkiej partii. Gowin rządzi w niej niepodzielnie.

Przystawki sprawiają więc Kaczyńskiemu coraz częściej coraz większe kłopoty. A ponieważ Zjednoczona Prawica ma tylko pięciu posłów więcej niż opozycja, PiS nie może sobie pozwolić na otwartą wojnę z Gowinem czy Ziobrą.

Co ciekawe, przystawki, mimo że są na przeciwstawnych skrzydłach obozu rządzącego, w obliczu rekonstrukcji zjednoczyły się, broniąc swojego stanu posiadania. Solidarna Polska i Porozumienie mają po dwa ministerstwa i nie zamierzają z tego rezygnować. Czy Kaczyński będzie miał siłę odebrać im po jednym resorcie?

Ale pozostała część rządu również jest podzielona i tam też są „udzielne księstwa”, nietykalne dla premiera. Każdy w PiS wie, że Morawiecki nie ma wpływu na MON (Mariusz Błaszczak), na MSW (Mariusz Kamiński), na kulturę (Piotr Gliński) czy na „aktywa państwowe” (Jacek Sasin), co pewnie boli go najbardziej. Każdy z tych panów ma swoją pozycję w obozie władzy i cieszy się zaufaniem prezesa Kaczyńskiego. I to dużo dłużej niż Morawiecki. Wszyscy oni są od niego ważniejsi. I raczej trudno przypuszczać, że premierowi, nie mówiąc o szefie jego kancelarii, się podporządkują.

W tym gronie Mateusz Morawiecki jest jak obce ciało. Próbuje więc się rozpychać. Ma już obiecane, że na jesiennym kongresie PiS zostanie wiceprzewodniczącym partii. Zrównany zostanie z Błaszczakiem i Kamińskim. Rekonstrukcja ma także wzmocnić jego pozycję w obozie władzy, bo to on zabiegał o zgodę na nią u Kaczyńskiego. Ale czy wzmocni?

Rzecz w tym, że to rozpychanie się Morawieckiego wcale pisowskich książąt (pozostańmy przy nazewnictwie Dworczyka) nie cieszy. Są mu przeciwni, może nie tak otwarcie jak Beata Szydło, ale przecież widać ten dystans. Traktują go jako rywala w grze o wpływy u Kaczyńskiego i w partii.

Kto tym razem odpadnie?

Rząd rzeczywiście jest federacją udzielnych księstw. A Morawiecki ma realny wpływ tylko na kilka ministerstw – albo gospodarczych, które przejęli jego ludzie, albo tych drugorzędnych. Jak zatem ta rekonstrukcja ma wyglądać, jeżeli połowa rządu jest nie do ruszenia? Przynajmniej przez premiera?

W zasadzie warianty są dwa. Pierwszy zakłada, że Morawiecki przeprowadza zmiany w resortach, na które ma wpływ. Wymienia ministrów, którzy rozczarowali, typu Szumowski (zdrowie), Kościński (finanse), Czaputowicz (MSZ), Maląg (praca i polityka społeczna), których lepiej odwołać razem, w grupie, niż osobno. Rekonstrukcja ładniej brzmi niż zwykły wykop. Tylko że taką wymianę może przeprowadzić zawsze, każdego dnia, do tego ogłaszać rekonstrukcji nie trzeba. A przynajmniej nie trzeba jej rozciągać na długie tygodnie, a nawet miesiące.

Przyjmijmy wariant drugi – zmiana dotyczy książąt. Czyli kogo? Jeżeli ma dotyczyć książąt, musi mieć błogosławieństwo Kaczyńskiego. Bo tylko on ma siłę to przeprowadzić. A jeżeli tak, to trudno przypuszczać, by pod hasłem rekonstrukcji Kaczyński miał zamiar wycofywać z rządu swoich zaufanych ludzi – Błaszczaka, Sasina czy Kamińskiego. Ich może wycofać zawsze. Żadna PR-owska zagrywka nie jest do tego potrzebna. Musi więc chodzić o polityków popularnych na prawicy i silnych. A ten czas jest potrzebny Kaczyńskiemu po to, by rozeznać się w nastrojach w obozie rządzącym, by sprawnie taką zmianę przeprowadzić (lub w porę z niej się wycofać).

W ten sposób grupa osób, w które rekonstrukcja rządu może uderzyć, mocno nam się zawęziła. Może ona dotyczyć przystawek. Bo poczuły się za mocne. Zwróćmy zresztą uwagę na wielką aktywność w ostatnich dniach Zbigniewa Ziobry. Sprawa konwencji stambulskiej, którą PiS mogło wypowiedzieć i cztery lata temu, czy nowa wojna z LGBT to tematy, które Ziobro bardzo agresywnie narzuca Zjednoczonej Prawicy, de facto stawiając cały obóz rządzący pod ścianą. Może obawia się losu Macierewicza? Może czuje pismo nosem, więc chce szybko zająć taką pozycję, z której nie będzie można go ruszyć?

Jest jeszcze inna możliwość. Pomni losu Beaty Szydło, która przez wiele tygodni z ufnością przygotowywała Kaczyńskiemu kolejne wersje rekonstrukcji, by wreszcie znaleźć się na czele listy odwołanych, z troską patrzymy na Mateusza Morawieckiego. Czyż Kaczyński nie lubi różnych delfinów od czasu do czasu przeczołgać?

Tak wygląda rekonstrukcja 2020. Kaczyński, z miną sfinksa, buduje nową układankę. Jest sprawą drugorzędną, czy to, co złoży, będzie lepiej działało. Tu nie o to chodzi, tu chodzi o władzę. I dlatego nikt nic konkretnego nie wie.


Kogo może objąć rekonstrukcja rządu? Oto giełda nazwisk.

Tadeusz Kościński – minister finansów. I on sam ma dość, i jego już nie chcą. Trwają więc poszukiwania dobrej, międzynarodowej posady dla Kościńskiego. Jest m.in. kandydatem na szefa Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Ale szanse ma niewielkie.
Piotr Gliński – on miałby z kolei zwiększyć swoje wpływy. Bo jednym ze scenariuszy jest powołanie nowego superresortu. Obejmowałby cztery obecne ministerstwa: edukacji (Dariusz Piontkowski, wyjątkowo nieudolny), nauki (Wojciech Murdzek z Porozumienia Gowina), kultury oraz sportu (Danuta Dmowska-Andrzejuk). I Gliński tym superresortem nadbudowy by kierował.
Łukasz Szumowski – podobno rozważa odejście z Ministerstwa Zdrowia. Bo, jak podają, jest zmęczony zainteresowaniem mediów sprawami przetargów na trefne maseczki, pytaniami o oświadczenia majątkowe żony i zainteresowaniem jego bratem. Jako kandydat na jego miejsce wymieniany jest Stanisław Karczewski.
Jacek Czaputowicz – szef MSZ już zdążył powiedzieć, że zamierza z rządu odejść. Wśród jego następców wymieniani są Krzysztof Szczerski z Kancelarii Prezydenta, Konrad Szymański odpowiedzialny w rządzie za sprawy europejskie oraz europoseł Jacek Saryusz-Wolski. Dodajmy, że według wizji PiS szef polskiej dyplomacji ma stać w politycznym cieniu, bo sprawami europejskimi zajmuje się premier, a transatlantyckimi prezydent. Bardziej ma się skupić na administrowaniu niż kreowaniu polityki zagranicznej. Wyborne.
Michał Woś – drugi po Zbigniewie Ziobrze minister z Solidarnej Polski. To dla niego utworzono nowe ministerstwo (choć ze starą nazwą) – środowiska, wyodrębniając je z resortu klimatu. Teraz znów mają być połączone, kosztem Wosia.
Marek Gróbarczyk – minister gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej. To też ministerstwo do odstrzału. Ma powrócić do Ministerstwa Infrastruktury.
Marek Zagórski – minister cyfryzacji. Wszyscy chcą to ministerstwo zlikwidować, a jego zadania włączyć albo do Kancelarii Premiera, albo do MSW.
Małgorzata Jarosińska-Jedynak – minister funduszy i polityki regionalnej. Pewnie straci fotel, bo jej ministerstwo ma być włączone do Ministerstwa Rozwoju, którym kieruje Jadwiga Emilewicz.


Fot. Jacek Domiński/REPORTER

Wydanie: 2020, 32/2020

Kategorie: Publicystyka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy