Klasa zakulisowa

Przed miesiącem, kiedy rozpoczynała swoją działalność sejmowa Komisja Śledcza, napisałem w „Trybunie”, że „miłe złego początki”, sam nie wiedząc naprawdę, jak dalece miałem wtedy rację. Dziś bowiem widać już wyraźnie, że oto uruchomiła się lawina zdarzeń, których końca nie sposób przewidzieć i które wszystkim wymknęły się już spod kontroli. Jeśli bowiem sam Adam Michnik, który, jak określiła to Monika Olejnik, pierwszy „dał zapałki” do tej zabawy, mówi obecnie „Trybunie”, że formułowanie jakichkolwiek zarzutów pod adresem premiera Millera „jest szkodliwe”, a moment w ogóle nie jest stosowny dla politycznej zawieruchy, znaczy to, że wypadki, uruchomione przecież przez „Gazetę Wyborczą” z jakąś intencją, toczą się już same. Tym natomiast, co z cotygodniowych posiedzeń komisji Nałęcza przedostaje się naprawdę do opinii publicznej, jest nowy i nieco zaskakujący obraz Polski. Dotychczas bowiem przez ostatnich kilka lat wyobrażenie przeciętnego obywatela o ładzie publicznym w naszym kraju sprowadzało się do przekonania, że ponad społeczeństwem pogrążonym w swoich coraz trudniejszych codziennych kłopotach, unosi się „klasa polityczna” decydująca o losie kraju i podzielona na poszczególne partie i formacje polityczne prowadzące między sobą walkę o władzę. Uznanie dla tej „klasy” było raczej małe – świadczą o tym ankiety dotyczące stopnia zaufania do Sejmu – ale ład ten nauczyliśmy się traktować jako naturalny, wynikający z systemu demokracji parlamentarnej. Lecz oto nagle z przesłuchań przed komisją Nałęcza wyłania się wizerunek całkiem nowy. Okazuje się, że pod ową „klasą polityczną” znajduje się coś, co można by nazwać „klasą zakulisową”. Składa się ona z osób niepiastujących formalnie żadnych urzędów publicznych, korzystających jednak z bezpośredniego dostępu do najwyższych ośrodków dyspozycji politycznej i podsuwających im swoje pomysły strategiczne. Co więcej w ramach owej „klasy zakulisowej” zatarciu ulegają podziały, które naiwny ogół uważał za znaczące. „NIE” okazuje się więc nagle jednomyślne z „Gazetą Wyborczą”, zaś ludzie publicznie wieszający na sobie psy i wygrażający sobie prokuraturą prywatnie mówią sobie na „ty” i pozostają ze sobą w rozmaitych stopniach zażyłości. „Klasa zakulisowa” wyróżnia się prymatem życia towarzyskiego nad życiem publicznym, przypomina ona aktorów siedzących wspólnie w garderobie i opowiadających sobie ucieszne anegdoty przed wejściem na scenę, na której za chwilę będą krzyżować ze sobą miecze. Podskórną więc atrakcją przesłuchań przed komisją Nałęcza jest obserwowanie bezskutecznego wysiłku, z jakim zasiadający w tej komisji członkowie „klasy politycznej” starają się przeniknąć strukturę „klasy zakulisowej”, zrozumieć jej obyczajowość i jej wzajemne powiązania, do których większość „klasy politycznej” nie jest dopuszczana. Czy samo istnienie „klasy zakulisowej” jest jedynie naszą specjalnością? Z pewnością nie. Ale dla opinii polskiej jest to nowość, którą publika ogląda z zainteresowaniem. Można by także powiedzieć, że istnienie „klasy zakulisowej” ma niekiedy działanie tonizujące. Wielokrotnie, wyobrażając sobie „dojrzałą demokrację”, powtarzaliśmy przecież, że politycy zwalczający się publicznie nie muszą wcale na gruncie prywatnym nie podawać sobie ręki lub też pluć sobie do zupy. Warunkiem jednak takich stosunków w „dojrzałej demokracji” jest, jak się wydaje, niezbędna jasność programowa albo też czytelny charakter interesów reprezentowanych przez poszczególne osoby i grupy. Tego natomiast brakuje zarówno naszej „klasie politycznej”, jak i kontrolującej ją „klasie zakulisowej”, a pojawienie się takich postaw z góry budzi podejrzenia. Można to zaobserwować także na przykładzie przesłuchań przed komisją Nałęcza, choćby w przypadku prezesa telewizji publicznej, Roberta Kwiatkowskiego. Otóż zeznając przed komisją, Robert Kwiatkowski stale i konsekwentnie wygłaszał pogląd, że jego zakulisowe zabiegi, których się nie wypiera, miały na celu takie wymodelowanie nowelizowanej ustawy o radiofonii i telewizji, które dawałoby przewagę kierowanej przez niego telewizji publicznej, zabezpieczając jej m.in. środki finansowe niezbędne do tego, aby telewizja publiczna mogła pełnić swoją misję kulturalną bez oglądania się na czynniki komercyjne. Niejednokrotnie zarówno na tych łamach, jak i przy innych okazjach wypowiadałem się krytycznie o „telewizji Kwiatkowskiej”, zarzucając jej właśnie nadmiar komercjalizacji i uleganie fetyszowi „oglądalności”. Natomiast zgadzam się w pełni z intencjami, które prezes deklarował przed komisją, łącznie z jego zdziwieniem, że zamiar umocnienia telewizji publicznej rząd uważał

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 12/2003, 2003

Kategorie: Felietony