Teraz czas na reprezentację!
Cztery mecze jednocześnie. I owszem, dałem radę – jeden na telewizorze, drugi na laptopie, trzeci na iPadzie, czwarty w komórce, wprawdzie był oczopląs i jedna bramka mi umknęła, na szczęście ją sobie zobaczyłem w powtórce. Ale żebym jeszcze w tym samym czasie miał patrzeć, jak Polska ogrywa Słowenię na mistrzostwach Europy koszykarzy – Państwo wybaczą – to ponad moje siły. Rzeczywiście sensacja, jednak chyba nie aż tak olbrzymia, jak chcieliby dziennikarze, bośmy przecie na poprzednim EuroBaskecie też Słowenię łyknęli, i to w ćwierćfinale. Najwyraźniej Luka Dončić w pojedynkę meczu wygrać nie potrafi, dzięki czemu koszykarska reprezentacja Słowenii upodabnia się do piłkarskiej reprezentacji Polski – mamy jednego z najlepszych napastników na świecie, ba, może nawet w historii świata, ale niewiele z tego wynika, skoro reszta do niego poziomem nie dociąga.
A zatem odnotować wygraną Polski na inaugurację turnieju mistrzowskiego warto, ale historia wydarzyła się minionego czwartku gdzie indziej, w innej dyscyplinie, najważniejszej i najpopularniejszej na planecie Ziemia. Polskie kluby w komplecie zameldowały się w fazie ligowej europejskiego pucharu. W dodatku udało się to jeszcze wyłącznie sześciu najsilniejszym piłkarsko ligom na kontynencie, przy czym ci najmocniejsi, a zarazem najzamożniejsi, większość swoich klubów mają w tych rozgrywkach z automatu, bez kwalifikacji.
O tym, że Liga Konferencji, której będziemy poświęcać czwartkowe wieczory, począwszy od października, jest kontynentalną trzecią klasą rozgrywkową, w której zobaczymy w tym roku choćby mistrza Malty, więc prestiż tego turnieju jest cokolwiek umiarkowany, pisałem przed tygodniem.
Z drugiej strony nie sposób, a nawet nie wolno nie docenić sukcesu naszych ekip, szczególnie że łatwo wcale nie było, a wśród ogranych rywali nie wszyscy prezentowali futbol ułomny. Taki Hibernian z Edynburga, trzecia siła ligi szkockiej, już witał się z gąską na Łazienkowskiej i gdyby nie fura szczęścia warszawian, ku wielkiej konfuzji 30-tysięcznej widowni wyrzuciłby Legię z pucharów.
Wojskowi byli o kilka chwil od katastrofy sportowej i budżetowej – bo w stołecznym klubie budżet ledwo się spina z powodu ryzykownego wkalkulowania premii za awans od UEFA. Pewni swego po pierwszej połowie Legioniści po przerwie stracili zasłużenie trzy gole w ciągu 10 minut, ale potem nie stracili kolejnych (m.in. fantastycznie bezczelne uderzenie Szkota z 40 m w poprzeczkę!) – na szczęście nie stracił głowy trener Iordănescu i skorygował skład na wariant ultraofensywny. Dzięki temu w doliczonym czasie Legia zerwała się ze stryczka (gol Juergena Elitima), a w dogrywce wreszcie spłacił się Mileta Rajović – załatwił awans za 3 mln euro premii, czyli dokładnie tyle, ile wyłożyło za niego szefostwo klubu z Łazienkowskiej. Mieliśmy zatem emocje i thriller z happy endem, ale cierpliwość byłego selekcjonera kadry Rumunii się kończy.
Kiedy przyjmował robotę, obiecywano mu w Warszawie, że drużyny się nie osłabi, lecz wzmocni, tymczasem za chwilę odejdzie do Romy Jan Ziółkowski, kolejny podstawowy gracz (oprócz Marca Guala, po którym raczej nikt w Warszawie płakał nie będzie, odeszli już Maxi Oyedele, Luquinhas i tuż przed rewanżem z Hibernianem Ryōya Morishita). Przebąkuje się o przyjściu Kamila Piątkowskiego i paru innych kozaków przed zamknięciem okienka transferowego, ale pozbywanie się ze składu młodych, zdolnych, przyszłych lub obecnych reprezentantów kraju jest smutne. Zwłaszcza że Oyedele już się w Strasbourgu na dobre rozsiadł na ławce, a i Ziółkowski w Romie z marszu do pierwszego składu pewnie nie trafi.
Tak czy owak, Legia weszła i losowana z pierwszego koszyka będzie miała teoretycznie największe spośród naszych ekip szanse przejść do wiosennego etapu rozgrywek. Pozostałe nasze ekipy nie zawiodły, choć do pełni szczęścia zabrakło mobilizacji Jagiellonii w Tiranie, bo rywal wylosował się najsłabszy i należało go pokonać dwukrotnie, tymczasem Jaga










