Końca historii żywot ukryty

Końca historii żywot ukryty

Im więcej gorliwości wykazujemy w piętnowaniu Fukuyamy i jego słynnej tezy o końcu historii, tym chętniej czynimy wszystko, by wykazać, że miał jednak rację. Sprawa jest zatem nieco zagmatwana. Jeśli patrzymy na sam bieg zdarzeń, stwierdzić wypada: pobłądził! Historia przecież nie utknęła w martwym punkcie. Ale spoglądając uważniej, zaczniemy się wahać. Weźmy tytuł słynnej pracy – „Koniec historii i ostatni człowiek”. W polskim przekładzie, nie wiedzieć czemu, został on okrojony – „ostatni człowiek” ulotnił się, a wraz z nim myśl mająca decydujące znaczenie.

„Ostatni człowiek” to bohater Nietzschego, bohater przegrany – ktoś, kto wyzbył się już wielkich ambicji, entuzjasta łatwego życia, uczestnik mydlanej opery osnuty mgiełką samozadowolenia. Bądźmy więc ostrożni – pod wieloma względami Fukuyama miał rację. Czy istnieją dziś jakieś koncepcje życia wykraczające poza obietnicę błogiej radości, którą roztacza reklama?

Końca historii nie widać oczywiście w polityce. Machina dziejów wciąż się rozpędza. Przewagę – o paradoksie – zdobywają jednak nieświadomi hołdownicy przepowiedni dotyczącej końca historii. Kalkulacje, z którymi mamy teraz do czynienia, oparte są najczęściej na zgubnym przeświadczeniu, że świat, który znamy, nie zniknie, że pojutrze będzie tak, jak było wczoraj. To rzecz jasna niemożliwe. Nie potrafimy odgadywać przyszłości, źle jest jednak, gdy nie chcemy pogodzić się z myślą, że nie będzie ona repliką przeszłości.

Każdy kryzys zamyka jakiś rozdział historii. Dziś jest podobnie – świat, który znaliśmy, na naszych oczach przestał istnieć. Używając metafory, można powiedzieć, że zachwiały się wielkie płyty tektoniczne i narasta energia przemiany. Jaki kształt będą miały nowe „formacje geologiczne”? Czy powstaną nowe kontynenty? Zastąpmy pojęcie geologii pojęciem geopolityki i będziemy bliżej właściwego obrazu rzeczy. Niepokój narasta. Kanclerz Olaf Scholz w artykule opublikowanym w pierwszym tegorocznym numerze magazynu „Foreign Affairs” posługuje się niemieckim słowem Zeitenwende – ma na myśli „epokowe przesunięcia tektoniczne”. Świat drży w posadach, nie warto udawać, że nic się nie dzieje.

Obserwując wstrząsy i turbulencje, wypada postawić ważne pytanie: czy demokracje są odpornym na wszelkie ciosy fortuny niezniszczalnym kolosem? Nic na to nie wskazuje. Upadek – jak pokazał przykład Aten – nadchodzi nieoczekiwanie. W przypadku Aten – nie zapomnijmy – był on zresztą w dużej mierze związany z wojną. Czy nasze „Ateny” będą potrafiły oprzeć się żywiołom historii? Oponentom Fukuyamy nie wypada powiedzieć „tak” – podpisaliby się przecież pod tezą, którą zwalczają. Mówiąc „nie”, będą musieli wywołać zgorszenie, naruszając kanony ślepej wiary. Koniec historii, jak widzimy, jest bardzo niewdzięcznym tematem.

Z greckich wypadków, przedstawionych w „Wojnie peloponeskiej” piórem Tukidydesa, wypływa pewien ważny wniosek: upadek pogłębiają i przyśpieszają demagodzy. To właśnie oni są piętnowanymi przez Tukidydesa „czarnymi charakterami” greckiej tragedii. Demagodzy stają się siewcami destrukcji – najokrutniejszymi przeciwnikami demokracji, choć najchętniej występują w roli jej najgorętszych orędowników. To oni rozsnuwają mgłę frazesów, w której niknie świat. Opanowane przez demagogów demokracje – tak było w Grecji – stają na granicy samozagłady. Histeria demagogów usuwa bariery opamiętania, w zamęcie słów szał niweczenia zastępuje rozsądek. Pisał o tym Tukidydes. Mieszkańcy sprzymierzonej z Atenami Kerkiry (dziś Korfu) „mordowali – jak czytamy w „Wojnie peloponeskiej” – wszystkich współobywateli, którzy wydawali się im przeciwnikami politycznymi, pod pozorem, że dążyli oni do obalenia ustroju demokratycznego”. Działy się rzeczy przerażające, „ojciec bowiem zabijał syna; ludzi odciągano od ołtarzy i tuż obok uśmiercano; niektórzy nawet zginęli zamurowani w świątyni Dionizosa”.

Dokąd zmierzamy? Historia nie znosi próżni – pamiętajmy, każde stulecie ma swoje własne mapy. Porównajmy mapy wieku XVIII z mapami wieku XIX. Mapy wieku XIX z mapami wieku XX. Czy nie dostrzeżemy różnic? Czy wiemy, kiedy tak naprawdę zaczął się wiek XXI i jakie mapy po sobie pozostawi?

Trwamy w błogim samozapatrzeniu, tragizm dziejów już do nas nie przemawia. W naszej kulturze triumfuje – jak rzekł Nietzsche – „wola złudzenia”. Ostatni człowiek nie łamie sobie głowy, kocha fikcje – uwielbia miraże zawarte w pojęciach postępu, demokracji, dobrobytu. Tymczasem na naszych oczach rozgrywają się tragedie. Amerykański politolog John Mearsheimer opatrzył polskie wydanie swojej bardzo znanej pracy „Tragizm polityki mocarstw” wstępem napisanym specjalnie dla polskiego czytelnika. „Historia Polski – podkreślał – powinna skłaniać jej mieszkańców do studiowania polityki międzynarodowej, by mogli zrozumieć jej brutalność”.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy