Koniec świata ziemiańskiego

Koniec świata ziemiańskiego

Wspomnienie o Aleksandrze Gieysztorze

W końcu lipca 1939 r. Aleksander Gieysztor siedział jeszcze w paryskich bibliotekach i archiwach, przygotowując pracę doktorską. Miał wówczas 23 lata. Irena, żona Aleksandra, również jak on studentka wielkiego historyka Marcelego Handelsmana, przebywała w Paryżu od 1938 r. Mieli za sobą świetne prace magisterskie, byli młodzi i szczęśliwi. Irena miała po pobycie wakacyjnym w Polsce wrócić do męża do Paryża, gdzie się bardzo dobrze czuli. Każdego dnia była niedziela – z uśmiechem zwierzała się piszącemu te słowa doktor Irena Gieysztor.
Stypendium udało się przedłużyć jeszcze o rok, więc było się z czego cieszyć. Aleksander nie chciał jednak tracić czasu na wakacje w Polsce. Skupiał się na robieniu wypisów z archiwów i precyzyjnych notatek do dysertacji. Liczył, że przy dobrej organizacji uda mu się w roku akademickim 1939/1940 napisać pracę doktorską i po powrocie do Warszawy przedłożyć do oceny swemu mistrzowi, profesorowi Handelsmanowi. Jednak, gdy w pierwszej połowie lipca dotarło do niego, że wojna jest prawdopodobna, zgłosił się do ataszatu wojskowego polskiej ambasady w Paryżu z kartą mobilizacyjną. Była w niej adnotacja, że jest objęty mobilizacją indywidualną, tzw. cichą. W ataszacie dowiedział się, że nie musi opuszczać Paryża, a przydział mobilizacyjny, jeśli tego chce, zostanie cofnięty. Aleksander Gieysztor jednak uznał, że to nie honor dekować się w Paryżu, i wrócił do Warszawy. Po drodze odwiedził żonę spędzającą z częścią rodziny urlop na Helu. W Warszawie zjawił się prawdopodobnie pod koniec pierwszego tygodnia sierpnia. W komendzie uzupełnień otrzymał rozkaz natychmiastowego wyjazdu do Zamościa. (…)

Ratowanie Biblioteki Ordynacji Przeździeckich

(…) Czym się zajmuje młody mediewista w pierwszych miesiącach okupacji niemieckiej? Są dwa, a może nawet trzy udokumentowane ślady jego zajęć w tym okresie. Pierwszy dotyczy ekskluzywnej Biblioteki Ordynacji Przeździeckich. Biblioteka ta spłonęła we wrześniu 1939 r., w dniach, kiedy on dowodził plutonem działek przeciwpancernych. Dopiero po powrocie do Warszawy dowiedział się o szczegółach pożaru. Biblioteka Ordynacji Przeździeckich była mu szczególnie bliska. Z jej unikatowych zbiorów korzystał podczas studiów i zasmakował w niepowtarzalnej atmosferze, jaka tam panowała. Tylko część zbiorów ocalała, błyskawicznie wyrzucana przed ogniem na podwórze, niektóre dzieła zamokły. Zajmował się ich ratowaniem Zygmunt Wdowiszewski, który z paroma pomocnikami przeniósł je najpierw do jednego ze skrzydeł sąsiedniego pałacu Zamoyskich. (Pałac Przeździeckich wraz z biblioteką zajmował rozległą działkę przy ulicy Szczyglej, w pobliżu ulicy Foksal, wówczas Pierackiego). W sklepionych piwnicach pod oficyną biblioteczną ocalały dzieła Długosza i wydawnictwa Polskiego Towarzystwa Heraldycznego, ocalał też „Herbarz” Bonieckiego. Wczesną wiosną 1940 r. Zygmunt Wdowiszewski przeniósł resztki zbiorów do kamienicy przy ulicy Szczyglej 3, do mieszczącego się na wysokim piętrze mieszkania Leona Piwińskiego, krytyka teatralnego. Potrzebował teraz pomocy zaufanych i kompetentnych ludzi do dalszego ich zabezpieczenia. (…)
Rajnold Przeździecki w swoim gabinecie podjął Gieysztora herbatą i wdał się z nim w dłuższą rozmowę na tematy heraldyczne. Gieysztor miał wówczas 20 lat. Studenckie wspomnienie autora pracy „Dwa dokumenty Kazimierza Wielkiego z lat 1336 i 1342”, powstałej dzięki zbiorom Przeździeckich, przywołane na początku okupacji niemieckiej, i szczególny sentyment do niezwykłej Biblioteki, którą zastał unicestwioną, wzbudziły w nim emocje i refleksje. Myślę, że targały nim podczas wielu tygodni spędzonych w Archiwum Głównym Akt Dawnych, jako kolejnym etapie narzuconych sobie zajęć w półroczu na przełomie 1939 i 1940 r.

Magdulka

W niezamkniętym jeszcze wtedy przez władze niemieckie Archiwum przyhołubił go doktor Józef Siemieński, dobrze pamiętający pana Olesia jako studenta historii cieszącego się opinią pasjonata archiwisty. Przyjęty serdecznie w smutnych dla wszystkich okolicznościach, dostał legitymację pracowniczą, do pewnego stopnia chroniącą go przed rutynowymi patrolami żandarmerii, stół do stałej dyspozycji… i wolną rękę do zajmowania się, czym chce. Dzięki temu przyszła mu myśl, żeby podjąć badanie dziejów rozgałęzionej już szeroko od XVI w. rodziny Gieysztorów. Ta praca, tak odległa od rzeczywistości okupowanej Warszawy, pochłonęła go na jakiś czas całkowicie. Była również bezwiednym impulsem uruchamiającym nieodległe jeszcze wspomnienia z przedwojennych wakacji spędzanych koło Dolnego Horodzieja, w małym majątku stryja Władysława, zwanym czule Magdulką (województwo nowogródzkie na obszarze dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego).
Gimnazjalista Oleś Gieysztor, a potem student Uniwersytetu Warszawskiego, spędzał tam letnie wakacje. Były to pobyty dla niego ważne i ciekawe z różnych powodów. (…) Każdego czerwca Władysławostwo Gieysztorowie urządzali w Magdulce imieniny, na które zjeżdżała z Warszawy i innych miejscowości Polski szeroko rozgałęziona rodzina, w przekroju mniej więcej trzech generacji. Rytualny zjazd rodzinny w naturalny sposób przechodził potem w letnie wakacje dla dzieci i młodzieży. Z reguły (…) przyjeżdżało ponad 20 osób. Dojazd z Warszawy był wygodny, bo odbywał się tak zwanym train bleu, czyli niebieskim ekspresem Paryż-Berlin-Warszawa-Moskwa.
Ten wspaniały pociąg zatrzymywał się na dwie minuty w Horodzieju, a później już w Stołpcach na granicy z ZSRR. Horodziej był oddalony od Nieświeża, stolicy ordynacji radziwiłłowskiej, o 14 kilometrów. Książę Radziwiłł załatwił z władzami Polskich Kolei Państwowych wprowadzenie do rozkładu owego train bleu krótkiego przystanku w Horodzieju. Skorzystali na tym wszyscy okoliczni ziemianie, kupcy i urzędnicy. To był bardzo luksusowy pociąg. Naturalnie najbardziej reprezentacyjne były wagony pierwszej klasy, ale i druga klasa miała eleganckie, wygodne przedziały. Trzeciej klasy nie było. Z Warszawy do Horodzieja jechało się niespełna pięć godzin. Wyjeżdżało się po ósmej, a punktualnie o trzynastej maszynista, wjeżdżając na stacyjkę Horodziej, głośno trąbił. Dwór w Magdulce wysyłał po gości bryczkę zwaną dreptaczkiem. Wiele razy student Oleś Gieysztor był przywożony tą bryczką, którą powoził pan Rymsza, woźnica, bo określenie „stangret” wydaje się przesadzone. Pan Rymsza pochodził z drobniutkiej schłopiałej szlachty. Został przyhołubiony przez Gieysztorów jako sługa i bliski domownik. Jazda ze stacji w Horodzieju do Magdulki trwała około godziny.
Wybitnie uzdolniony, delikatny Oleś, syn Olesia seniora, był traktowany w Magdulce szczególnie czule. Czuł się tam dobrze, choć jako nieśmiały, kruchy mózgowiec nie brał udziału w młodzieńczych wyczynach sportowych swych licznych rówieśniczych kuzynów. Krzywił się na ich niedwuznaczne zapędy uwodzicielskie (zwłaszcza podczas zakrapianych dożynek) wobec dorodnych Białorusinek ze wsi i folwarku. (…)
Gieysztor, towarzysząc stryjostwu w załatwianiu różnych spraw w okolicznych miasteczkach, zauważył, że zwracają się per ty również do Białorusina, tragarza na stacji w Horodzieju: – Weź moją walizkę! Do Polaka, kasjera: – Wypisz mi, proszę, bilet do Warszawy. Do ekspedientów, niższych funkcjonariuszy, rzemieślników: – Sprzedaj mi to czy to. – Napraw mi koła w bryczce itd. Taka była tradycja, mająca swoje źródło w nadrzędnej pozycji stanu szlacheckiego, pańskości uwidocznionej również posiadanym majątkiem ziemskim, nawet wtedy, gdy starozakonny kupiec był stokrotnie bogatszy od zubożałego dziedzica. Młody historyk tłumaczył to sobie różnicami klasowymi, a nie aroganckim stosunkiem do danej narodowości. Ten sposób postępowania, uświęcony wiekową tradycją, raził go i on sam nigdy nie kreował się na „jaśnie oświeconego panicza”. (…)
Jakim rozmowom czy sporom przy okazji spotkań w Magdulce i okolicznych dworach przysłuchiwał się 18-, 20-letni Oleś Gieysztor? Myślę o latach 30. Inne były nagłówki gazet w 1934 r., inne dwa lata później. Dyskusje koncentrowały się wokół zagrożenia ze strony bliskiego, bo tuż za graniczną miedzą, Związku Sowieckiego, do którego ciążyło niemało podburzanych klasowo Białorusinów.

Będzie wojna

Pani Leonia, dziedziczka w Magdulce, nie żywiła złudzeń, że na dłuższą metę uda się zachować dotychczasowy stan posiadania i faktycznej władzy. Pod wpływem świeżej pamięci o bolszewickiej zawierusze sprzed kilkunastu lat, która spustoszyła także ich majątek wraz z dużym, pięknym dworem, już nigdy nieodbudowanym, Władysławostwo Gieysztorowie w podświadomości żyli na walizkach, a kształcąc z wysiłkiem swoje dzieci w Warszawie na różnych stołecznych wyższych uczelniach, myśleli o sobie jako ostatnich ziemianach na tym obszarze II Rzeczypospolitej. Stale rozprawiano o głębokiej reformie rolnej, którą zapowiadały kolejne sejmy przed zamachem majowym, a sanacyjne nigdy oficjalnie się z niej nie wycofały. W szerokim kręgu Gieysztorów i Bokunów były osoby uważające, że Ukraińcy są w Polsce prześladowani, wyraźnie politycznie i administracyjnie ograniczani w rozwijaniu swej tradycji kulturalnej i edukacji. Inni uważali ukraiński żywioł za zagrożenie dla spoistości Polski. Dowód – zamachy terrorystyczne skierowane wobec tych polityków rządu polskiego, którzy byli zwolennikami większej autonomii kulturalnej i oświatowej dla społeczności ukraińskiej w Rzeczypospolitej. Ofiarą zabójstw politycznych stawali się również Ukraińcy lojalni wobec państwa polskiego, domagający się autonomii kulturalnej i większych praw obywatelskich w ramach obowiązującej konstytucji. (…)
Czy przy stole biesiadnym, tak charakterystycznym dla atmosfery rodzinnej w Magdulce, wojnę traktowano jako nieuchronną już perspektywę? Czy ktoś wieszczył szybki koniec niepodległego państwa polskiego? Piszący te słowa wie tylko, że młodzieniec Gieysztor pochłonięty pracą „Władza Karola Wielkiego w oczach współczesnych” lepiej się orientował w sytuacji Karolingów w ówczesnej zachodniej Europie niż w polskiej rzeczywistości. Kiedyś w rozmowie towarzyskiej wyznał, że wolna Polska była dla niego jako studenta, a potem początkującego historyka mediewisty bytem niepodważalnym. Oczywiście wiedział o zagrożeniach i międzynarodowych problemach kraju, ale nie przejmował się nimi zbyt poważnie, jakby wierząc w hasło obozu rządowego: „Silni, zwarci, gotowi!”.

Zaprzysiężenie

Młody historyk miał w Archiwum Głównym Akt Dawnych czas na refleksje. Wertując różne papiery starych rodów Wielkiego Księstwa Litewskiego (powiązanych również z Gieysztorami kolejnymi powstaniami w XIX w.), dostrzegł, że poprzez ziemiaństwo i wywodzącą się z niego inteligencję, w tym kastę zawodowych oficerów, II Rzeczpospolita tkwi – z pozoru niewidocznie, z racji konstytucyjnych praw obywatelskich dla wszystkich – obyczajowo i mentalnie w kręgu przeróżnych mitów i obyczajów feudalnych. I to one nieraz przesądzają o sympatiach lub antypatiach ideowych i politycznych. Czy klęska wrześniowa przyspieszy konieczne przewartościowania? Tego jeszcze nie wiedział.
Któregoś dnia spotkał w Archiwum niewidzianego od paru lat docenta Tadeusza Manteuffla. Był on jego opiekunem naukowym w latach studiów i najbliższym współpracownikiem Marcelego Handelsmana, nazywanym niekiedy żartobliwie wice-Handelsmanem. To spotkanie i następne przerwały prace nad dziejami rodu Gieysztorów. Zaczął się zupełnie nowy okres życia Aleksandra, okres wielotorowej działalności konspiracyjnej. W kwietniu 1940 r. został w mieszkaniu Tadeusza Manteuffla zaprzysiężony i przyjęty do Związku Walki Zbrojnej. Przydzielono go do komórki, z której później powstał Wydział Informacji Komendy Głównej Armii Krajowej. Historycy Marceli Handelsman, Ludwik Widerszal i Tadeusz Manteuffel należeli do grona autorów koncepcji tego działu konspiracji. Do bezpośredniej pracy operacyjno-analitycznej wciągali młodszych od siebie historyków, których znali osobiście i darzyli pełnym zaufaniem. (…)
Jakim potencjałem intelektualnym i życiowym odznaczał się wtedy niespełna 24-letni Gieysztor? Jego aparatura umysłowa, inteligencja, znakomita pamięć i zdolności analityczne sytuowały go w intelektualnej czołówce grona ludzi, którzy współtworzyli Biuro Informacji Komendy Związku Walki Zbrojnej, sprawnie już funkcjonujące w ramach Komendy Głównej Armii Krajowej pod szefostwem pułkownika dyplomowanego Jana Rzepeckiego i przekształconego w Biuro Informacji i Propagandy. Jednak życiowe i polityczne doświadczenie Gieysztora było nikłe, żeby nie powiedzieć prawie żadne, wyjąwszy niedawną próbę życiową, jaką był udział w kampanii wrześniowej. Dlatego szukał kontaktu z osobami starszymi od siebie, które już wcześniej miały na niego wpływ. Należał do nich doktor Stanisław Lorentz, bliski współpracownik prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego. Lorentz w 1940 r. miał 41 lat i za sobą już znaczącą karierę. Przez siedem lat był konserwatorem sztuki województwa wileńskiego i nowogródzkiego, a w drugiej połowie lat 30. aż do początku okupacji odnoszącym sukcesy dyrektorem Muzeum Narodowego w Warszawie. Jednak dla Gieysztora był to przede wszystkim jego nauczyciel („pan profesor” historii w młodszych klasach prywatnego gimnazjum Ludwika Lorentza, ojca Stanisława). (…)
Stanisław Lorentz opowiedział mu w skrócie o sytuacji Muzeum Narodowego, z ustanowionym przez okupanta niemieckim komisarzem, i swojej pozycji jako polskiego kierownika instytucji zamkniętej przez Niemców z planem likwidacji. Co się stanie ze zbiorami Muzeum – nie wiedział, na razie Niemcy niczego jeszcze nie zabrali. Można jednak spodziewać się najgorszego i trzeba być na to przygotowanym. On, Lorentz, prowadzi z pewnymi polskimi osobistościami rozmowy o zorganizowaniu oporu wobec niemieckiej polityki skierowanej przeciwko polskiej kulturze. (…) Ze swej strony Gieysztor wspomniał o rozmowach z profesorem Handelsmanem i docentem Tadeuszem Manteufflem. Lorentz zaproponował mu stały kontakt w celu wymiany informacji. Radził jednak zachowywać ostrożność, bo gestapo na pewno interesuje się działalnością warszawskiej inteligencji.

Skróty pochodzą od redakcji

Fragmenty wybrane z książki Roberta Jarockiego Sztuka i krew 1939-1945, PIW, Warszawa 2012

Wydanie: 2012, 35/2012

Kategorie: Książki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy