Książki dla niemowląt

Kuchnia polska Pan minister kultury wystąpił z oryginalną inicjatywą i postanowił fundować wszystkim noworodkom w Polsce wyprawki książkowe, od prostych rysowanek aż po bajki Brzechwy. Inicjatywa ministra wywołała pewne rozbawienie, a także coś na kształt dyskusji naukowej. Prześmiewcy twierdzili, że noworodkom bardziej potrzebne są pampersy niż książki, zastanawiali się też nad wyobrażeniem ministra o trwałości książek, skoro egzemplarz Brzechwy ofiarowany noworodkowi ma przetrwać cztery, pięć lat, aż dziecko będzie zdolne cokolwiek z tego zrozumieć. Nie brakło też spekulacji, które wydawnictwo otrzyma to wspaniałe rządowe zamówienie, bo mimo spadku liczby urodzeń noworodków jest ciągle wystarczająco dużo, aby zbić na nich fortunę. Osoby o nastawieniu bardziej refleksyjnym skłonne były jednak przyznać, że niemowlę, które wkrótce po urodzeniu choćby dotknie książki, być może zechce jej dotykać przez resztę swego życia – co, jak wiadomo, jest u nas odruchem ginącym – a jeśli przeczyta mu się rytmiczny wiersz, na przykład „Lokomotywę” Tuwima, to później zechce szukać nadal takich rytmów, na przykład w poezji lub muzyce. Świadomość niemowlęcia jest nadal pełna zagadek, nie wiadomo, jakie przyczyny wywołują jakie skutki, ja na przykład puszczałem memu synowi Mozarta, po czym został on raperem. Tak czy owak jednak w świetle tych dyskusji „wyprawka książkowa” nie wydaje się całkowitym nonsensem, nie można też wykluczyć, że będą to jedyne książki w domu rodziców noworodka, co też nie jest bez znaczenia i być może przypomni im alfabet. Mówiąc zaś całkiem serio, inicjatywa ministra kultury z pewnością nie jest strzałem w dziesiątkę, ale jest strzałem we właściwym kierunku. Pewnie, że byłoby bardziej sensowne podtrzymywanie czy też odbudowa sieci bibliotek i punktów bibliotecznych, zwłaszcza w małych miejscowościach i na wsi albo też spowodowanie pojawienia się na rynku serii książek, których cena, dzięki dotacjom państwowym, stałaby się dostępna dla przeciętnych pracujących rodzin, a zwłaszcza dla młodzieży i studentów. Byłoby też nieźle, aby ze strony Ministerstwa Kultury wyszła jakaś zborna koncepcja popularyzacji i promocji książki. Takich potrzeb jest więcej. Dwóch rzeczy jednak nie można ministerialnej inicjatywie odmówić. Pierwszą jest ta, że wskazano tu na książkę właśnie jako instrument kultury najbardziej podstawowy i niezbędny nawet niemowlętom. Jest to gest rozsądny w czasach, kiedy za jedyną formę kultury uważa się kulturę audiowizualną, telewizyjną głównie, i kiedy nawet teksty literackie zaleca się „czytać myszą”, czyli na komputerze. Drugą zaś jest przyznanie przez sam fakt państwowej wyprawki dla niemowląt, że państwo jest jednak odpowiedzialne za stan kultury w kraju, i to nie tylko kultury dworskiej, ale powszechnej, bo przecież niemowlęta rodzą się, gdzie popadnie, nawet w rodzinach nienależących do elit finansowych lub politycznych. Do tej pory bowiem już kilku kolejnych ministrów kultury przekonywało nas, że właściwym wsparciem dla wszelkiej działalności i twórczości kulturalnej są biznes i tak zwani sponsorzy. Nie tak dawno udało mi się wręcz przeczytać – w formie komplementu, rzecz jasna – że pan Celiński był pierwszym „naprawdę niesocjalistycznym” ministrem kultury, ponieważ skierował wszelkie roszczenia ludzi kultury do pani Bochniarz, pana Wejcherta i innych asów biznesu. Napisał to w dodatku, żeby było śmieszniej, pewien działacz lewicy. Owszem, nie można nie spostrzec, że dzięki owym prywatnym sponsorom – którymi zresztą są u nas raczej instytucje niż osoby fizyczne – powstało kilka faktów z zakresu kultury, jak choćby filmowe superprodukcje kostiumowe. Są to jednak zazwyczaj fakty z kategorii sztuki dworskiej, inwestujący w nie bank czy towarzystwo ubezpieczeniowe lub telekomunikacyjne wie, że na premierę przyjdą sam pan prezydent z małżonką, premier z prymasem, ministrowie wraz z marszałkami i cały „elegante Welt”, a więc krytyka oniemieje, a media uczynią wszystko, aby zdarzenie takie nagłośnić. Pomaga to w promocji i czasami wręcz taka inwestycja może się okazać dochodowa. Nie ma to jednak żadnego wpływu na rzeczywistą sytuację kultury w Polsce, jej dostępność, jej powszechność i demokratyczny charakter. O te sprawy przez lata – lata komuny, niestety – martwiło się państwo, a później już raczej nikt. Czy tak ma być dalej i czy nadal na państwie wyłącznie spoczywać muszą obowiązki kulturalne? Otóż mimo niewątpliwych obowiązków

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 48/2002

Kategorie: Felietony