Kto trzyma atomowy guzik?

Kto trzyma atomowy guzik?

Prywatyzacja wojny postępuje, a miliarderzy prowadzą już politykę niezależną od Waszyngtonu

W pewien piątkowy wieczór we wrześniu 2022 r. miliarder i celebryta Elon Musk otrzymał wiadomość o wadze życia i śmierci. Ukraińscy politycy zażądali, by uruchomił należący do niego system łączności satelitarnej Starlink nad Krymem. Przez kilka miesięcy rosyjskiej inwazji na Ukrainę ta komercyjna technologia pozwoliła dostarczyć internet na front, do szpitali i urzędów. O tym, jakie niezwykłe możliwości daje Ukraińcom Starlink, szybko zaczęły krążyć legendy, chętnie podłapywane przez media. A sam Elon Musk był chwalony jako zbawca i filantrop, choć „ofiarowanie” systemu Starlink Ukrainie nie było do końca gestem dobrej woli. Dla dociekliwych nie stanowiło tajemnicy to, że w kosztach dostarczania Ukrainie łączności satelitarnej partycypują inne kraje, w tym Polska, wspierając projekt Muska dziesiątkami milionów dolarów. Chociaż ostatecznie pochwałę, ale i krytykę, zbierał on sam.

Zrozumiał, co chciał

Z jaką palącą sprawą zwrócili się tego wrześniowego dnia do Muska ukraińscy oficjele? Potrzebowali zasięgu i łączności gwarantowanej przez starlinki, aby przeprowadzić podmorski atak na rosyjskie okręty cumujące w krymskim Sewastopolu. Plan zakładał wysłanie sześciu zdalnie sterowanych łodzi podwodnych, podmorskich dronów, z ładunkami wybuchowymi i zatopienie statków przeciwnika. Dopiero gdy Ukraińcy rozpoczęli operację, przekonali się, że plan wykorzystania łączności Starlink do naprowadzenia dronów na cel się nie uda. Satelity Muska były w tym regionie nieaktywne. Członkowie rządu w Kijowie, m.in. minister Mychajło Fedorow, zaczęli bombardować miliardera wiadomościami. Bezskutecznie.

Musk nie zgodził się uruchomić satelitów nad Krymem. Był już po rozmowie z rosyjskim ambasadorem, który przekonał go, że atak na Krym będzie równoznaczny z atakiem na Federację Rosyjską, uzasadni zatem odpowiedź nuklearną. Ambasador najprawdopodobniej blefował, kłamał albo Musk zrozumiał z tego tyle, ile chciał. Bo chyba nawet największe jastrzębie na Kremlu tak naprawdę nie uważają, że odpowiedzią na konwencjonalny atak na bazę rosyjskiej floty musi być odwet przy użyciu arsenału nuklearnego. Amerykański miliarder podjął jednak decyzję – nie będzie udostępniał systemu do celów ofensywnych i koniec. Swoje poglądy wyłożył też w rozmowach z Jakiem Sullivanem, doradcą prezydenta Bidena ds. bezpieczeństwa narodowego, a także z najwyższym rangą amerykańskim wojskowym Markiem Milleyem. Potem zaś sam zadzwonił do ambasadora Federacji Rosyjskiej, by go zapewnić, że nie dostarczy ukraińskim siłom zbrojnym łączności na potrzeby ataków na rosyjskie terytorium.

Ukraińscy urzędnicy i politycy na przemian atakowali i zasypywali komplementami kontrowersyjnego miliardera, chcąc go zmusić do zmiany decyzji. Z tego, co wiadomo, Musk do dziś zdania nie zmienił. Technologia Starlink może być wykorzystywana na potrzeby cywilne, humanitarne i prowadzenia wojny obronnej – nie do kontrataków i ofensywy. Z czasem zaś Musk utwierdził się w przekonaniu, że właśnie ktoś taki jak on może pomóc wynegocjować pokój i powstrzymać świat przed zagładą nuklearną.

Kto tu eskaluje?

Skąd właściwie to wszystko wiemy i co nowego mówi nam ta sprawa? Całą powyższą historię o nieudanym ataku na Krym opowiada biograf Muska, Walter Isaacson. Fragmenty jego wchodzącej szturmem na rynek książki opublikował teraz „Washington Post”. I trudno się dziwić, że wywołały wielką debatę i falę oburzenia. Isaacson jest biografem, który nie krzywdzi swoich bohaterów – i często uzyskuje od nich wsparcie i szeroki dostęp. Biografia Muska jego autorstwa jest już kolejną – po książce o Stevie Jobsie – historią miliardera z Doliny Krzemowej, przy której bohater nie tylko nie straszy pozwem, ale wręcz sam gorliwie pomaga w pisaniu.

Dzięki przychylności Muska Isaacson uzyskał nie tylko pierwszorzędne informacje, ale i dostęp do choćby szyfrowanych wiadomości wysyłanych przez ukraińskich polityków. Tyle że ceną takiego podejścia jest przyjęcie perspektywy i wartości bohatera książki. Skoro Elon Musk coś uważa albo sądzi – to najwyraźniej tak jest. I w świecie Elona jest to prawdą, z którą nie warto dyskutować. Czego jednak nie napisał Isaacson, to szybko dopowiedzieli krytycy Muska w internecie.

„Miliarder jest megalomanem. Uwierzył rosyjskiej propagandzie. Dał się zastraszyć. To kolejny wielki sukces rosyjskiego szantażu atomowego”, pisali kolejni oburzeni autorzy na stronach poczytnych anglojęzycznych tytułów. Nie zdziwi pewnie nikogo, że najdalej poszli znani dobrze polskim czytelnikom Anne Applebaum czy Timothy Snyder. Historyk z Yale pisał na Twitterze (obecnie X) – jak na ironię należącym od kilku miesięcy do Elona Muska – że miliarder pomógł „przedłużyć wojnę i zabić tysiące ludzi”. A nawet gorzej: „Szerząc propagandę Kremla, Musk uprawdopodobnił ryzyko wybuchu wojny nuklearnej. Gdy nuklearni chuligani napotykają tchórzostwo, tworzy to jeszcze więcej nuklearnych chuliganów. I świat, w którym wszyscy budują atomówki – by zastraszyć innych lub samemu nie paść ofiarą chuliganów”.

Applebaum zaś, pisząc dla „The Atlantic”, punktowała braki w logice Muska (czego w opublikowanym fragmencie nie robi Isaacson). Nie, ataki na rosyjską flotę nie prowadzą wprost do eskalacji nuklearnej. Gdyby tak było, już dawno mielibyśmy wojnę jądrową, bo przecież Ukraińcy mają za sobą udane ataki za pomocą podwodnych dronów – dokładnie takich, jakich użycie zablokował Musk. Nie brakuje głosów wskazujących, że także Ukraińcy stoją za wysadzeniem Nord Stream II – a i to nie doprowadziło przecież do nuklearnego odwetu. Podobnie jak kolejne próby zbombardowania przy użyciu dronów Moskwy i samego Kremla.

Byłoby jednak nadmiernym optymizmem oczekiwać, że Applebaum czy Snyder pójdą o krok dalej i zdobędą się na choć trochę pogłębioną analizę problemu. U obojga autorów światem rządzi bowiem „rosyjska propaganda”. A wszystkie decyzje podejmowane nie tylko przez Elona Muska, ale i przez Waszyngton, Berlin, Brukselę można wytłumaczyć jednym i tym samym zjawiskiem: rosyjska propaganda dociera do uszu zarówno ekscentrycznego miliardera, jak i Bidena, Scholza i von der Leyen. Nie pierwszy raz u tych autorów cały problem sprowadza się do „Rosji Schrödingera”. W tych analizach Rosja jest tak słaba i niepoważna, że w ogóle nie należy się jej bać, ale zarazem tak potężna i przebiegła, że z ukrycia steruje wszystkimi decyzjami na świecie. I trzyma w szachu nawet prezydenta USA.

W przeciwieństwie do tych teorii spiskowych problem jest dość oczywisty – choć leży gdzie indziej. Jest nim pogłębiająca się prywatyzacja wojny i status wielkich korporacji technologicznych, które uzyskują suwerenność równą państwom.

Szaleńcy i magnaci

Problem z Muskiem blokującym ukraińską ofensywę nie polega na tym, że miliarder „dał się omamić rosyjskiej propagandzie”. Kłopot w tym, że w ogóle doszło do sytuacji, w której o ewentualnym wybuchu apokaliptycznej w skutkach wojny jądrowej ma decydować rozkapryszony miliarder o fantazji i usposobieniu zbuntowanego 17-latka. I że ostatecznie granice – słynne „czerwone linie” – Ukrainie wyznacza nie jej sztab generalny ani nawet nie Biały Dom i Pentagon, ale właśnie Musk. W wyobrażeniu o świecie Applebaum i Snydera problem polega na tym, że Musk nie zgodził się na atak na Krym. Gdyby miliarder odpisał wtedy na wiadomości Fedorowa: „Walcie, w co chcecie i kiedy chcecie”, wszystko byłoby, jak trzeba. Autorzy i hołubieni w Polsce komentatorzy rzeczywistości międzynarodowej nie zadają sobie pytania, dlaczego właściwie niekryjący swoich interesów ani sympatii do różnych reżimów Musk naprawdę powinien mieć władzę decydowania o takich rzeczach. Krytykują Muska nie dlatego, że ma zbyt wielką władzę, lecz dlatego, że nie użył tej władzy po ich myśli.

Tymczasem obserwatorzy rzeczywistości o nieco bardziej zniuansowanym spojrzeniu na świat problem zauważają. Dziś szefowie koncernów technologicznych i wielkich platform cyfrowych są w stanie prowadzić własną, niezależną od woli i oczekiwań Waszyngtonu politykę zagraniczną. Decydując, komu udostępnić swoje satelity, komu umożliwić albo odebrać dostęp do wirtualnych walut i szyfrowanych komunikatorów, gdzie poluzować, a gdzie zacieśnić reżim cenzury – wielkie cyfrowe korporacje wpływają na globalną politykę. W tym na wojny, próby zamachów stanu, przemoc polityczną i masakry, co wiemy już z USA, Brazylii, Birmy czy Ukrainy i Rosji właśnie.

Skupianie się na Musku – który oczywiście jest kontrowersyjny i karmi się uwagą – pozwala zauważyć raptem wycinek coraz szerszego zjawiska. Wojna sprywatyzowana – finansowana i napędzana kaprysami miliarderów, opłacana z charytatywnych zrzutek, sprzedawana przez wielkie agencje PR-owe globalnej widowni jak widowisko sportowe albo baśń fantasy – będzie wojną jeszcze bardziej wymykającą się prawu międzynarodowemu i jakiejkolwiek kontroli. W czasie kubańskiego kryzysu rakietowego administracja Kennedy’ego utrzymywała swoje prywatne i zakulisowe kanały kontaktu z Moskwą, dzięki czemu udało się uniknąć najgorszego. Wyobraźmy sobie dzisiaj analogiczną sytuację, w której granice rządom stawiają dostawcy technologii i to oni dzwonią – jak robił to Musk – do obu stolic, negocjując warunki wojny i pokoju na własną rękę.

Jednak na razie jedyne słuszne wnioski wyciągnął z tej historii amerykański Departament Obrony. Ameryka nie potrzebuje swojego Prigożyna. Teraz to wojsko ma dzierżawić satelity i technologie z prawem decydowania o ich użyciu. Może dzięki temu rozwiązanie kolejnej sytuacji decydującej o życiu i śmierci tysięcy ludzi nie będzie zależało od jednego SMS-a od Elona Muska.

j.dymek@tygodnikprzeglad.pl

 

Wydanie: 2023, 38/2023

Kategorie: Globalny punkt widzenia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy