Zjednoczona Lewica zapłaciła za to, że SLD przez lata był nieformalnym lewym skrzydłem PO Kiedy Jarosław Kaczyński mówił o przegranych w wyborach i dało się słyszeć gromki, szyderczy śmiech jego zwolenników, przypomniałem sobie scenkę sprzed paru miesięcy, a dokładnie dzień, w którym ogłoszono porażkę Bronisława Komorowskiego. W trakcie telewizyjnego wieczoru wyborczego jeden z dziennikarzy zapytał Włodzimierza Czarzastego, dlaczego zamienił sweterek na garnitur, na co ten odpowiedział, że wziął go od przegranego prezydenta, bo tamtemu już jest niepotrzebny. Zebrani w studiu rechotali na całego. Pomyślałem sobie: ten się śmieje, kto się śmieje ostatni; zobaczymy, co będzie z SLD. Potem jednak przyszła druga myśl, że ci, którzy mienią się liderami lewicy, nie rozumieją, co się stało. Że mamy do czynienia z buntem społecznym. Nie tylko elekcja Dudy i poparcie dla Kukiza oznaczają, że wyborcy chcą zmian. I tym oczekiwaniom trzeba wyjść naprzeciw. Lewica tego nie zrobiła, poniosła więc klęskę. Wyborca nie dał się nabrać Lewicowi wyborcy oczekiwali zmian dwojakich: personalnych i merytorycznych – odejścia od niemal bezkrytycznego żyrowania neoliberalnych rządów koalicji PO-PSL i od ustawiania się w roli koalicjanta Platformy. Wyborcy (nie mylić z żelaznym elektoratem) oczekiwali nowych twarzy, bo te, które znali, już im się opatrzyły, wręcz zbrzydły. Dotychczasowi działcze partii lewicowych albo nie kojarzyli się im z lewicowością (Miller czy Palikot), albo raziła niestosowność ich zachowania i wypowiedzi (Senyszyn), albo byli nijacy (tu na liście są dziesiątki osób, z baronami SLD włącznie). Lewica nie zdecydowała się na to, by kandydaci na jej listach wyborczych zostali umieszczeni w kolejności alfabetycznej. To byłoby novum i przede wszystkim czytelny sygnał, że wyłącznie do wyborców należy wskazanie, kto na tej liście wart jest poparcia. Byłby to też najlepszy sprawdzian rzeczywistego poparcia poszczególnych kandydatów i ugrupowań tworzących koalicję. Nie tracono by przy tym czasu na układanie list, nie dobijano targów o to, kto zostanie jedynką. Każdy, kto znalazłby się na liście, musiałby aktywnie zabiegać o głosy wyborców. A tak najczęściej lokalny baron czuł się pewny mandatu, nie za bardzo starał się o poparcie albo uaktywniał się dopiero dwa miesiące przed wyborami. Ci, którzy byli na dalszych miejscach, dobrze wiedzieli, że nie mają szans, więc nie walczyli o to, by było ich widać w kampanii. A ta w wydaniu lewicy była śladowa, niezauważalna, ograniczona głównie do sal konferencyjnych. O jakości kadr lewicy wiele mówią pierwsze trzy miejsca na listach. Poza nielicznymi wyjątkami Zjednoczona Lewica umieściła na nich aparatczyków, którzy nie mogą się poszczycić osiągnięciami zawodowymi ani dorobkiem sytuującym ich w gronie ludzi, których można obdarzyć zaufaniem i budzących wiarę, że w młodości nauczyli się czegoś więcej niż noszenie teczki za przewodniczącym. Dlaczego zacząłem od spraw personalnych, a nie programowych? Bo nawet gdyby lewica zaprezentowała nowe oblicze programowe, na niewiele by się to zdało. Wyborcy nie uwierzyliby w żadną zmianę zapowiadaną przez starych liderów. Od wielu lat zresztą lewica nie miała czytelnego przekazu programowego. Można nawet powiedzieć, że przekaz ten niewiele się różnił od tego, co proponowała PO. Dlatego wielu wyborców o poglądach lewicowych głosowało na Platformę, która wyraźnie skręciła na lewo, do tego przejęła sporo z lewicowej retoryki (vide Kopacz mówiąca o Blidzie). Lewica zachowywała się tak, jakby była i nadal chciała być lewym skrzydłem PO. Nie trzeba daleko sięgać pamięcią, by przypomnieć sobie, jak często działacze SLD mówili o Sojuszu jako przyszłym koalicjancie PO, widzieli się na ministerialnych fotelach czy w roli marszałka Sejmu. A w ostatnich tygodniach chcieli dołączyć do koalicji antypisowskiej. Własne zdanie Tymczasem trzeba było otwarcie mówić, że nie będzie żadnego wchodzenia w koalicję z partiami, które konserwują III RP w obecnym kształcie. Trzeba było ostro się przeciwstawić Platformie (sprzeciw wobec podniesienia wieku emerytalnego to za mało), nade wszystko trzeba było mieć własne zdanie, przynajmniej w fundamentalnych sprawach, chociażby takich jak OFE. Ale jak mogła lewica mieć jednoznaczną opinię, skoro w SLD guru ekonomicznym jest dr Wojciech Szewko? Kiedy czytało się jego wypowiedzi, trzeba było dużo dobrej woli, by wierzyć, że ten człowiek wie, w jakiej jest partii. Lewica nie umiała albo nie chciała stanowczo się przeciwstawić dzikiej (najczęściej) reprywatyzacji, w wyniku










