Ludwik

Ludwik

Dawno powinienem o nim napisać. Ale nie chciałem – wolałem nie być posądzony o „podpinanie się”, o zajmowanie jego miejsca. A jego miejsca zajmować nie zamierzałem. Nie dorównałbym Ludwikowi ani erudycją, ani błyskotliwością, ani nawet pryncypialnością, choć tej ostatniej podobno mi nie brakuje. Dziś piszę, by dać świadectwo. Ludwik Stomma zmarł pół roku temu, 7 marca. Ja poznałem go 62 lata wcześniej, a takich, co mają tak długi staż znajomości, jest już, jak sądzę, niewielu. U mnie to się zaczęło w Krakowie, przy ulicy Szlak 5, w szkole podstawowej nr 7, 16 września 1958 r.
Tak, chodziliśmy razem do szkoły. Ludwik, kojarzony z Warszawą i Paryżem, urodził się w Krakowie i tu spędził najwcześniejsze lata. Jego rodzice, Elwira i Stanisław Stommowie, mieszkali z dziećmi, Magdaleną i Ludwikiem, przy ulicy Czarnowiejskiej. Dla nas w klasie Magda była światem zupełnie innym: nie dość, że dziewczyna, to jeszcze o dwa lata starsza, a szkoła była męska. Ludwik, młodszy od Magdy, był jednak starszy ode mnie: gdy się poznaliśmy, ja miałem lat siedem, on – osiem i pół. No i on spędził już w szkole cały miniony rok, podczas gdy ja – tylko dwa tygodnie.
Od dwóch tygodni bowiem chodziłem w szkole nr 7 do klasy I c. Ale ponieważ umiałem już czytać i pisać, mama uznała, że trzeba mnie przenieść wyżej, więc tego właśnie 16 września wszedłem do klasy II a. Ale w I c zdążyłem już pozawierać przyjaźnie, toteż znalazłszy się teraz w nowym środowisku, wybuchnąłem spazmatycznym płaczem. Spazmy trwały na tyle długo, że z pierwszej ławki (mnie usadzono w drugiej) odwrócił się do mnie jakiś chłopiec, pokazał fotografię radośnie szczekającego pieska i szepnął: „Bądź zawsze taki wesoły jak ten piesek”. I to był Ludwik Stomma.
Jego odruchowa empatia. Uważność na drugiego, wrażliwość. Gdy 40 lat później spotkaliśmy się po raz pierwszy od tych czasów, gdy sączyliśmy kawę w krakowskich Sukiennicach, dostrzegłem, że na wspomnienie niedawno zmarłego Piotra Skrzyneckiego oczy Ludwika zaszkliły się łzami. Tak, taki był, choć tej miękkości nie okazywał. Ale to ta empatia wyłowiła go z anonimowego dla mnie tłumu. Choć i tak zwróciłbym na niego uwagę, bo – jak się niebawem okazało – Ludwik był w klasie znakomitością. Na przerwach otaczała go gromada kolegów. A w tej gromadzie wszyscy mówili mądre rzeczy. Nie mogąc się docisnąć do Ludwika, stałem w ostatnim rzędzie kółeczka, ale to wystarczyło, by w tym właśnie gronie usłyszeć po raz pierwszy słowa „bitwa o Monte Cassino”. Oczywiście najwięcej mądrych rzeczy mówił sam Ludwik – reszta na ogół słuchała.
Gdy tego pierwszego dnia wróciłem ze szkoły do domu, gdy ochłonąłem po tylu strasznych przeżyciach, opowiedziałem mamie o chłopcu od wesołego pieska i o tym, że nosi on dziwne nazwisko. A mama poprosiła, bym tego chłopca zapytał, czy nie jest on przypadkiem synem posła na Sejm. I żebym przy jakiejś okazji sprawdził, czy aby na pewno chodzi on na religię, bo może władze znów nas oszukują. Wiedziałem, co to religia, nie wiedziałem natomiast, co to „poseł na Sejm”, lecz wyuczyłem się tej kwestii i nazajutrz wyrecytowałem ją Ludwikowi. Kiwnął głową i wrócił do rozmów z przyjaciółmi. A na religię chodził. To nie było trudno sprawdzić – lekcje odbywały się w szkole. W dorosłym wieku został ateistą.
Nie zostałem przyjacielem Ludwika – na to (choć nikt mi tego nie powiedział) byłem za mały. Toteż tylko słuchałem, gdy koledzy opowiadali, jakie to wczoraj na Czarnowiejskiej były imieniny Ludwika, a jakie znów jego urodziny i ilu chłopców do niego przyszło. Gdy jednak z nową klasą już się oswoiłem, gdy zadzierzg-
nąłem nowe przyjaźnie i gdy byłem na najlepszej drodze, by nawet zaprzyjaźnić się z Ludwikiem – on nagle przeprowadził się do Warszawy. Zatarło mi się w pamięci, jak to się odbyło i czy było jakieś klasowe pożegnanie (może chorowałem w tym momencie), wiem tylko, że to rozstanie klasa bardzo przeżywała. Jednak Stanisław Stomma, poseł na Sejm, dostał właśnie mieszkanie w Warszawie (wszyscy wiedzieliśmy, że na Starym Mieście, na Kanonii) i teraz mógł już na miejscu pilnować spraw Polski. Oraz spraw Kościoła. A był to czas trudny, w klasie niebawem zaczął krążyć dowcip: „Jaka jest różnica między Gomułką a kurą? Kura znosi jaja, a Gomułka święta”. Więc Stanisław Stomma przeprowadził się do Warszawy, aby Gomułka świąt nie znosił.
W czasach szkolnych ujrzałem potem Ludwika już tylko raz: przyjechał z tej swojej Warszawy (ja w niej nigdy jeszcze nie byłem) i czekał pod szkołą na koniec naszych lekcji. Nie wiem, czy miałem śmiałość do niego przemówić, w każdym razie natychmiast nadbiegła cała już klasa, wszyscy rzucili się na Ludwika, znów wokół niego zrobiło się kółeczko, a każdy krzyczał tak głośno, że – dziw nad dziwy – po raz pierwszy głos Ludwika utonął w tym gwarze.
I ponownie spotkaliśmy się dopiero po wspomnianych 40 latach. Jeszcze dziś widzę Ludwika na tle Sukiennic, jak podąża w moim kierunku, z przewieszoną przez ramię torbą podróżną, siwy już teraz – tak jak jego ojciec. Potem coraz już rzadziej przyjeżdżał do Polski, więc przez kolejne lata spotykaliśmy się tylko w Laskach – na pogrzebach jego rodziców: w roku 2005 – ojca, w rok później – matki. Przy tych smutnych okazjach zaznajomiłem się z żoną Ludwika, Basią, bo jego siostrę, której nie zdążyłem ujrzeć w czasach szkolnych, poznałem wreszcie w latach 90. w Ottawie. A potem, nieustannie przez Ludwika zapraszany, spędziłem z nim parę lutowych dni w jego romantycznym domu pod Paryżem, w La Ferté-sous-Jouarre. Poglądy mieliśmy identyczne, pewnie po trosze pokoleniowe, podobne też chyba były nasze wrażliwości. Czy jednak mieliśmy wspólną tzw. chemię – tego już nie jestem pewien. Lecz cały ten dorosły już czas czytaliśmy nawzajem swoje teksty. Po którejś z moich książek Ludwik opublikował w „Polityce” entuzjastyczny felieton „Romanowski pamięta”. Cóż, pamięta – nawet do dziś. Tyle że mijają właśnie te 62 lata – tak lekkomyślnie przeze mnie roztrwonione.
Ludwik Stomma pozostawił olbrzymi dorobek – naukowy i publicystyczny. Co dwa tygodnie czytaliśmy na tych łamach jego Sherry Brandy. Tak, miał tu miejsce własne i nikt go już nie zastąpi. Lecz dla mnie – niech mi to zostanie darowane – będzie już zawsze tym chłopcem z pierwszej ławki, który się mną zaopiekował. A jego ówczesne życzenia, bym był „wesoły jak ten piesek”, dziś nabrały jakże nowych znaczeń.

Wydanie: 2020, 37/2020

Kategorie: Andrzej Romanowski

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy