Małe, słodkie maszyny

Małe, słodkie maszyny

Zebrane pod tytułem „Syn Jezusa”, wydane w przekładzie Szymona Żuchowskiego prozy Denisa Johnsona to znakomity przykład czegoś, co identyfikujemy umownie jako short story. Gatunek ten zakłada lekturę pojedynczych tekstów in one sitting – za jednym podejściem. Ale po co tak czytać, skoro dostajemy miniatury doskonałe, skonstruowane jak te małe, słodkie maszyny, które mamy ochotę podziwiać w nieskończoność i przyglądać się z bliska ich pracy? Tutaj to praca języka, która polega m.in. na zderzeniach knajackiego dialogu – chuligańskiego i ulicznego – z liryzmem. Zbijające z tropu porównania, obłąkańcze refleksje, mnożące się jak króliki szeregi cudownych zdań, wszystko to pochodzi od Johnsona – poety, o którym mistrz DeLillo powiedział: „Był i będzie jednym z naszych najmocniejszych pisarzy”. W warstwie fabularnej tę poetyckość stymuluje narkotyczna halucynacja, nocna jazda po pijaku i chaotyczne przedmieścia, które stają się scenografią dla mniejszych lub większych dramatów, sensacyjnych scenek, absurdów zbyt popieprzonych, żeby je wyjaśniać. To właśnie tam, w najbardziej niedoświetlonych miejscach miasta, Johnson odkrywa kumulacje tęsknoty i bólu.

Ten ton przyjęło przed Johnsonem kilku dobrze znanych, utalentowanych awanturników: Charles Bukowski, który w jedyny w swoim rodzaju sposób połączył fizjologię picia z surrealizmem i poezją, czy Jean Genet, który z więziennego życia uczynił etos, a literackie eksplorowanie życia outsiderów, prostytutek, wyrzutków i złodziei stało się jego namiętnością. Ale kiedy czytamy krótkie prozy Johnsona, pierwszym autorem, jaki przychodzi nam na myśl, jest Raymond Carver, mistrz skrótu, trafnej obserwacji, piewca mrocznego romantyzmu przedmieść. Większość autorów piszących tego typu otwarte, skondensowane prozy to poeci.

Jak śmieszny wydaje się spór na temat rzekomej wyższości/niższości e-booka nad analogową książką, kiedy patrzymy na wydanego przez Karakter „Syna Jezusa”. Nawet gdyby nie polecono mi tej książki w księgarni Tajne Komplety, nawet gdybym nie czytała kiedyś świetnego tekstu Bartosza Sadulskiego o Johnsonie – i tak kupiłabym tę książkę. Kieszonkowy format, błyszcząca czarno-biała okładka ze zdjęciem zdezelowanej amerykańskiej fury, którą ktoś porzucił za metalową siatką. I najbrzydsze na świecie białe światło ulicznej latarni, zapowiadające dwuznaczność tej raz smutnej, raz wesołej opowieści. Aż chce się czytać. A co w środku? Kim jest łączący teksty bohater?

Powiedzmy otwarcie: od początku robi na nas złe wrażenie. Po raz pierwszy widzimy go pijanego w samochodzie, który jedzie donikąd. Bohater z siedzenia pasażera obserwuje świat, a świat rozpada się i rozpada. Co za widowisko! (Na pewno można robić z tego prozę). Obok jakiś obcy facet zasypia za kółkiem – nietrzeźwy nieznajomy, na tyle towarzyski, żeby wziąć autostopowicza, mimo że ten ma dziurawe kieszenie i rozbiegane oczy desperata.

Kierowcy zmieniają się, my dalej śledzimy bohatera. Jak to bohater – pokonuje opór materii, pecha, kaca, czyhające na luzerów zasadzki. Może ma atrybut, coś w rodzaju talizmanu? Coś, co go chroni? Jeśli tak, jest to śpiwór – patrzcie, ten przedmiot idealnie do niego pasuje. Owija się nim niczym peleryną. Pstryk! Rzeczywistość znowu się rozjeżdża: czy każda kropla deszczu ma jakoś na imię? Czy szare chmury wyglądają jak wielkie mózgi? Akwizytor, Indianin, student – oni wszyscy dali mu prochy. A teraz ten kierowca – tatusiek z dwójką dzieci i żonką. Sadzają go mokrego jak mysz na tylnym siedzeniu, obok niemowlaka. Jaka słodycz, samo dobro. Szkoda, że zazwyczaj wszystko kończy się katastrofą – myśli kompletnie pijany (anty)bohater awanturniczych opowiadań Denisa Johnsona. I ma rację.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy