Grudziądzka szkoła odziedziczyła prawie ćwierć miliona, a bydgoska – niemal 2 mln złotych! Dyrektorzy obydwu niespodziewanie obdarowanych placówek czekali niecierpliwie na zakończenie roku szkolnego. Bo dopiero teraz, gdy świadectwa zostały rozdane, mogą znaleźć czas na zarządzanie fortunami, które od miesięcy leżą na ich kontach bankowych. Dyrektorka Szkoły Podstawowej nr 9 w Grudziądzu, Małgorzata Szewczuk, planuje jak najszybciej nisko oprocentowane szkolne konto z 240 tys. zł zamienić na korzystną lokatę. Dyrektor Zespołu Szkół Mechanicznych nr 1 w Bydgoszczy, Ludwik Kowalski, chciałby przenieść pieniądze do banku, który potraktuje ich poważnie i zaproponuje korzystne oprocentowanie ponadpółtoramilionowej fortuny. Ale jeszcze bardziej pragnie dywersyfikacji. – To niemądre, żeby tyle pieniędzy trzymać na jednym koncie – przekonuje. – Zwłaszcza w tych niepewnych czasach. A jeśli bank zbankrutuje? Gwarancja bankowa obejmuje tylko 50 tys. euro. A reszta zwyczajnie przepadnie. Przecież wtedy oskarżą mnie o niegospodarność – denerwuje się. Niestety, szkoły nie posiadają osobowości prawnej, więc nie mogą swobodnie dysponować gotówką. Okazuje się, że manna zza oceanu może mieć słodko-gorzki smak… Pierwszy uśmiech fortuny Dzisiaj dyr. Kowalski kierujący legendarnym bydgoskim „mechanikiem”, którego absolwentami są m.in. Jan Rulewski i Mieczysław Wachowski, już sobie nie przypomina, kiedy Krzysztof Warchał zadzwonił z tą nowiną. W 2004 czy może w 2005 r. Pamięta, że Krzychu – absolwent od lat związany ze szkołą (jego syn też kilka lat temu kończył „mechanika”, a ojciec był szkolnym lekarzem) – powiedział krótko: – Ciotka z Ameryki spisała testament. Twoja szkoła też dostanie pieniądze. Dyrektor spytał: – Ile? Usłyszał: – Nie wiem. – No to pomyślałem: dostaniemy pewnie z 1000 dol., więc nie ma sobie czym głowy zawracać – wspomina Ludwik Kowalski. Dlatego nie krył zaskoczenia, gdy dwa lata temu odezwała się kancelaria adwokacka z Florydy z pytaniem, jak przelać 30 tys. dol. spadku po Mary Ziółkowski. – Byłem w siódmym niebie. Dostaliśmy dużo więcej, niż się spodziewałem. W dodatku testamentowa klauzula: „Pieniądze można przeznaczyć tylko na książki i komputery” nie wiązała mi rąk. Obydwie nasze pracownie komputerowe, do których sprzęt kupowaliśmy w połowie lat 90., od dawna wołały o modernizację. Czek przyszedł tuż przed wakacjami. Byłem przekonany, że to wszystko. Ale pod koniec sierpnia 2007 r. szkolny telefon zadzwonił po raz kolejny. Pani twierdząca, że telefonuje z banku w Chicago, oznajmiła: – Jest do odebrania jeszcze ok. 600 tys. dol. po Mary Ziółkowski! Dyrektor zwyczajnie nie uwierzył w te rewelacje i odłożył słuchawkę. – Byłem pewny, że to robota któregoś ze znajomych, którzy wiedząc o spadku, postanowili zrobić mi kawał – wspomina. Na szczęście Polka z Chicago zadzwoniła raz jeszcze. – Nadal nie wierzyłem, ale na wszelki wypadek poprosiłem o telefon kontaktowy. Oddzwoniłem, odezwał się znajomy głos i wtedy nogi ugięły się pode mną… Gigantyczna reszta Gdy w 2008 r. pieniądze trafiły na konto, okazało się, że jest ich jeszcze więcej – prawie 800 tys. dol. W dodatku wyszło na jaw, że szkoła odziedziczyła dużo więcej niż pozostali spadkobiercy razem wzięci. A wśród nich, oprócz rodziny, były bydgoska biblioteka miejska i bazylika oraz szpital dziecięcy i Zamek Królewski w Warszawie, a także organizacja dziewczęca w Nebrasce. Kowalski: – Cieszyłem się jak dziecko, ale było mi bardzo niezręcznie przed rodziną hojnej donatorki. Bo szkoła dostała tak wiele tylko dlatego, że w testamencie Mary Ziółkowski zapisała bydgoskiej szkole „resztę majątku”, a ta reszta niespodziewanie dla wszystkich okazała się tak olbrzymia. – Ciocia chyba nie zdawała sobie sprawy, ile tak naprawdę wart jest jej majątek – podejrzewa bratanek Mary Ziółkowski, Krzysztof Warchał. – Przez lata lokowała wraz z mężem pieniądze w akcje i papiery wartościowe. I to lokowała mądrze – może dlatego, że była księgową. Wiem, że skupowali przez lata m.in. akcje General Electric, a ich wartość systematycznie wzrastała. Choć fortuna ciągle rosła, ciocia z mężem żyli bardzo oszczędnie. A przecież oboje pracowali, a wujek – inżynier w General Electric – zarabiał znakomicie. Nie mieli dzieci. I tak przez lata dorobili się prawdziwej fortuny, której istnienia nawet nie podejrzewaliśmy, choć wiedzieliśmy, że ciocia nie jest biedna. Australijski









